Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia były okresem, w którym National Basketball Association zaczęła przejmować wiodące role pod względem oglądalności, popularności i zainteresowania. Wcześniej różnie z tym bywało natomiast w trakcie przedostatniej dekady dwudziestego wieku, koszykówka wreszcie znalazła się na takiej pozycji wśród amerykańskich sportów zespołowych na jaką zasługiwała. Złożyły się na to między innymi ciekawe osobowości zawodnicze jak i magia drużyn z tamtych czasów. Wszyscy ekscytowali się wschodzącą gwiazdą Michaela Jordana i jego Chicago Bulls, geniuszem ofensywnym Los Angeles Lakers czy potęgą Boston Celtics. Miały one swoich sprzymierzeńców i oponentów na terenie kontynentu amerykańskiego i świata, jak pozostałe mniej znane ekipy. W całej lidze istniał jeden wyjątek i czarna owca – byli nim Detroit Pistons, bardziej kojarzeni jako Bad Boys. Kiedy święcili swoje największe triumfy byli ubóstwiani w Motor City oraz w całym Michigan i znienawidzeni przez całą resztę ligowego towarzystwa. Z pewnością były powody żeby tak sądzić, o co pieczołowicie i starannie dbali gracze występujący w tym zespole i jednocześnie będący dumni z tego że są sami przeciwko wszystkim.
Lata niepowodzeń
Zanim doszło do powstania słynnych Bad Boys zespół Detroit Pistons znajdował się na ligowych peryferiach. Kiedy jeszcze występowali pod nazwą Fort Wayne Pistons od sezonu 1948/1949 do sezonu 1956/1957 regularnie kwalifikowali się do playoffs. Po przenosinach do Motor City udawało im się to jeszcze przez sześć lat, zaś przez następnych dziesięć rozgrywki pucharowe stały się mglistym wspomnieniem. Tłokom udało się zaledwie raz wyrwać z tego beznadziejnego położenia – miało to miejsce w kampanii 1967/1968, ale w półfinałach dywizjonu zostali pokonani przez Boston Celtics. Kiedy w roku 1974 drużynę przejął magnat szkła Bill Davidson było lepiej – kibice w Detroit zaczęli sobie powoli przypominać jak to jest grać o stawkę gdyż Pistons przez cztery lata regularnie łapali się do playoffów. Jednak nie odgrywali tam poważniejszej roli i po ich upływie wrócili do szarej, smutnej rzeczywistości. Punktem zwrotnym, o którym jeszcze nikt nie wiedział okazał się rok 1981 – Tłoki w drafcie wybrały rewelacyjnego rozgrywającego z Indiany w osobie Isiaha Thomasa, do którego w trakcie sezonu 1981/1982 po wymianach z Seattle SuperSonics i Cleveland Cavaliers, dołączyli Vinnie Johnson oraz Bill Laimbeer.
Mozolna budowa
Wyżej opisywane działania nie były wystarczające żeby doszło do radykalnych zmian w grze Tłoków. Zaczyn już był, lecz musiał on dojrzeć i zostać we właściwy sposób użyty. W lecie 1982 roku podjęto decyzję, że za konstruowany projekt będzie musiał wziąć odpowiedzialność ktoś kto podobnie jak cała drużyna nie ma nic do stracenia i pójdzie na całego, nie będzie się bał ryzyka. Zdecydowano, że nowy pojazd będzie powożony przez Chucka Daly’ego, niedawno zwolnionego z Philadelphia 76ers, gdzie był asystentem trenera, a wcześniej trenował drużyny akademickie, takie jak Boston College.
To zupełnie nie przeszkadzało szefom Detroit – zobaczyli w Dalym coś, czego dotąd nie widziano w Motor City, czyli szaleńczą wolę wygrywania, niezłomność charakteru oraz mentalność zwycięzcy. Kiedy zawodnicy odbyli z nim kilka treningów przekonali się, że z tym trenerem mogą podbić świat a i Daly, nazywany ze względu na swój wygląd zewnętrzny Daddy Rich, potwierdzał swoimi wypowiedziami i czynami, że nie będzie meteorem, który zniknie tak szybko jak się pojawił:
Mam kilka pomysłów na grę, do których przekonam zawodników. Chcę, żeby wiedzieli że to jest dobre dla nich wszystkich, żeby wszyscy wiedzieli co mają robić, żeby znali swoje miejsce.
Jednym z nich była walka, walka i jeszcze raz walka, na całej długości parkietu, szczególnie po jego bronionej stronie. Daly do swojej filozofii potrzebował graczy ostrych, zawziętych, gotowych skoczyć za nim w ogień. Fundamenty już miał – byli nimi Thomas, Johnson i Laimbeer lecz to było stanowczo za mało. Pierwszy sezon pod jego przywództwem nie był udany, gdyż zakończył się ujemnym bilansem 37-45 i kolejnym brakiem awansu do post-season. Jednak Daly wiedział o tym, że sukces można osiągnąć ponosząc wcześniej porażki i nie zbiło go to z pantałyku. W kolejnym klątwa została przełamana – Pistons zajęli czwarte miejsce w Konferencji Wschodniej, wygrywając 49 spotkań, ale w playoffach, po pięciu meczach, ulegli New York Knicks, występując w nieznacznie zmienionym składzie w porównaniu do ubiegłej kampanii.
Późniejsze lata były okresem wzlotów i upadków, od półfinałów konferencji do pierwszej rundy, choć należy przyznać że poprawa i tak nastąpiła – przecież Pistons zaczęli regularnie kwalifikować się do playoffs. Mimo wszystko, to nie było to i należało zaangażować kogoś więcej, ponieważ aktualna formuła nie do końca działała tak jak trzeba. Sezon 1985/1986 i lato 1986 były prawdziwym szturmem Zmotoryzowanych – do drużyny dołączyli zawodnicy, którzy do koncepcji Daddy’ego Richa pasowali idealnie. Byli to Joe Dumars i Rick Mahorn oraz dwa draftowe wybory czyli Dennis Rodman i John Salley.
Dewaluacja Birda
Te transfery wreszcie pomogły – Tłoki wygrały 52 mecze w sezonie zasadniczym i doszły aż do finału Wschodu, gdzie czekali na nich Boston Celtics. To była drużyna gwiazd, której przewodził Larry Bird, jednak patrząc na to, co przez cały rok wyprawiali ich adwersarze musieli odczuwać strach. Pistons zachowywali się jakby chcieli wyciąć w pień całą ligę, absolutnie nie przebierając w środkach, żeby osiągnąć swój cel, a było nim doszczętne zniszczenie rywala, zarówno mentalne jak i fizyczne. Jedno wynikało z drugiego – faule, nieczyste zagrania i obficie serwowany trashtalking miały podkopać morale każdego, z kim Pistons musieli się zmierzyć. Jak przyznawał sam Thomas, ta strategia była na wskroś opłacalna i przynosząca zarazem radość i dobrą zabawę:
Cieszyliśmy się patrząc w ich oczy i widząc w nich panikę. O to chodziło – załatwić ich mentalnie, zabrać im nadzieje, upokorzyć, zmieść. Niech nienawidzą byleby się bali, niech nas zapamiętają.
To wszystko podsycał sam Daly, o którym Rick Mahorn mawiał że był „geniuszem motywacji”. Dzięki temu Pistons mogli być równorzędnym przeciwnikiem dla Celtów i tak się też stało – po czterech meczach stan rywalizacji wynosił 2:2, a bostończycy mieli w pamięci bolesne doświadczenie zaaplikowane im w Pontiac Silverdome. Przegrali tam aż 119:145 i nie zanosiło się na łatwą przeprawę w Boston Garden. Celtowie na kilkanaście sekund przed końcem meczu numer pięć już osuwali się w nicość – nie dość, że Isiah celnym rzutem wyprowadził swój zespół na prowadzenie, to do tego miał wznawiać grę wyrzutem z linii bocznej na własnej połowie. Wygrana była na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko dobrze podać. Gracze przyjezdni mieli tę świadomość i to ich zgubiło, gdyż podanie Thomasa przejął Bird pojawiając się nie wiadomo skąd, następnie zagrał do Dennisa Johnsona który łatwym rzutem o tablicę ustalił wynik meczu na 108:107 dla Celtics.
Pistons mieli swojego oponenta na widelcu – mecz jednak przegrali. Thomas był załamany tym, co się wydarzyło:
Miałem piłkę w rękach, ale…spanikowałem. Autentycznie spanikowałem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Do tego Larry wystrzelił jak błyskawica, nie wiem jak to zrobił.
Wprawdzie Detroit wygrali spotkanie numer sześć, lecz nie udało im się pozbyć przeżytej traumy i w decydującym boju polegli 114:117. Mistrzowsko zagrał Bird, rzucając 37 punktów, będąc bezsprzecznie najlepszym zawodnikiem serii. Gracze Tłoków byli rozgoryczeni takim obrotem sprawy i dali upust swojej frustracji, a w szczególności Rodman, pozwalając sobie na napastliwą uwagę pod adresem Larry’ego na okoliczność pytania o jego liczne trofea:
On jest biały. To jedyny powód, dla którego dostawał te nagrody.
Thomas, którego poproszono o komentarz do słów Rodmana, poparł swojego kolegę z zespołu ale trzeba przyznać, że zrobił to stosunkowo dyplomatycznie:
Uważam, że Larry Bird jest znakomitym, rewelacyjnym zawodnikiem. Ale muszę się zgodzić z Dennisem. Gdyby Larry był czarnoskóry to byłby po prostu jednym z tych dobrych.
Padły pomówienia o rasizm, atmosferę na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, można było kroić nożem. Isiah nie wycofał się z odpowiedzialności za wypowiedziane słowa, a Larry wyrażał zniesmaczenie, jak przegrana podziałała na graczy Pistons. Racja była po obu stronach, zarówno Bird, jak i Thomas wespół z Rodmanem mieli swoje argumenty. Czasu się jednak nie cofnie oraz słów które padły – każdy powiedział, co wiedział, a Celtics zameldowali się w finale ligi dzięki domowej wiktorii nad przyjezdnymi ze stanu Michigan.
Źli chłopcy
W sezonie 1987/1988 otworzono puszkę Pandory – Pistons poprawili swój bilans, który wyniósł 54 zwycięstwa i 28 porażek. Każde z tych spotkań było drogą krzyżową dla drużyn z całej ligi, ponieważ jeżeli nawet udawało im się wygrać, to kosztowało je to niebywałą utratę sił. Nie dość, że musiały one stawić czoła wcale niemałym umiejętnościom koszykarskim bandy Daly’ego, to odpierały ataki na ciało i ducha od pierwszej do ostatniej sekundy meczu. Przerażenie i nienawiść – to były dominujące skojarzenia związane z Detroit.
W Pontiac Silverdome Tłoki przegrały tylko siedem spotkań, co dobitnie potwierdza złowrogi charakter tego miejsca. Można było je śmiało nazwać Kaplicą Czaszki – ten motyw odegrał później wiodąca rolę. Rzecz polegała na tym że zespół chciał stworzyć swój unikatowy, niepowtarzalny wizerunek. Inspirację wzięli od Oakland Raiders, drużyny futbolu amerykańskiego grającej w bezkompromisowy i brutalny sposób.
To zaimponowało koszykarzom z Motor City, chcieli udoskonalić to co sobą reprezentowali ich koledzy z NFL czyli totalną dominację nad przeciwnikiem co prowadziło do jego destrukcji i eliminacji. Ponadto, wiedzieli że ich fanów nie obchodziło to, że są źli i nikczemni. Wręcz przeciwnie, kibice identyfikowali się z zespołem i popierali ich postępowanie. W konsekwencji postanowiono – bądźmy Bad Boys, tymi złymi, tymi okrutnymi.
Przyszła pora na playoffy – Pistons w pierwszej rundzie rozprawili się z Washington Bullets, a w półfinale czekał na nich uznany za najlepszego koszykarza świata Michael Jordan i jego Chicago Bulls. To miało być epickie starcie – Byki i Tłoki pod batutami dyrygentów Jordana i Thomasa, których łączyła nieubłagana, piekielna wręcz nienawiść i zatwardziałość względem siebie. Zatarg pomiędzy nimi rozpoczął się podczas All Star Game 1985, a pikanterii całemu zagadnieniu dodawał fakt że Thomas wychowywał się na przedmieściach Wietrznego Miasta.
Nie miał on łatwego życia w Chicago Stadium, publiczność go bez przerwy lżyła i wygwizdywała lecz jego położenie nawet nie umywało się do tego będącego udziałem Jordana. Detroit pamiętali o punktowym rekordzie kariery Jordana, wynoszącym 61 punktów i ustanowionym 4 marca 1987 roku i za punkt honoru postawili sobie, żeby wykończyć Jego Powietrzność. Przodował w tym Rick Mahorn – była to dla niego sprawa osobista, dążył do zmiecenia Bulls z powierzchni parkietu, co udowodnił 16 marca 1988 roku, w trakcie sezonu regularnego. Kiedy Jordan przymierzał się do rzutu Mahorn powalił go chwytem zapaśniczym doprowadzając do eskalacji niebywałej awantury.
Trener Daly wiedział, że Jordan może zrobić jego zespołowi krzywdę i z tej racji uknuł szatański plan. Nazwał go „The Jordan Rules”, o którym opowiedział w następujących słowach:
Pozostawiony bez opieki mógłby cię pokaleczyć nawet spod budki z hot – dogami. Trzeba było coś wymyślić. Podstawą było całkowite wyłączenie Jordana. Kiedy przechodził przez zasłonę – kasacja, kiedy dochodził do pozycji rzutowej – kasacja, kiedy był na lewym skrzydle – podwojenie, na prawym – to samo. Nie było innego sposobu.
Daddy Rich trafił w samo sedno – gnębiony Jordan nie mógł za wiele zrobić, a podsumowaniem jego bezsilności było wyrzucenie go boiska po utarczce z Laimbeerem w trakcie meczu numer trzy. Zastanawiać może fakt, że Laimbeerowi odgwizdano tylko faul w ataku ale przewaga Pistons była bezdyskusyjna – wygrywając 101:79 przebili muletą byka na jego terenie.
W Finale Wschodu Pistons spotkali się z Celtics, mając z nimi rachunki do wyrównania za zeszły sezon. Do czwartego meczu rywalizacja przebiegała identycznie jak rok wcześniej i analogicznie – mecz numer pięć był rozgrywany w Bostonie. Jednak Bad Boys byli bogatsi o doświadczenie i już wiedzieli, co uczynić żeby wygrać.
Kluczem do zwycięstwa okazała się obrona – Celtowie byli trzymani krótko i mimo posiadania utalentowanych i znakomitych zawodników musieli ulec wobec przygniatającej siły zespołu ze stanu Michigan. Detroit wygrali 102:96. Thomas zdobył 35 punktów i pozostało już tylko postawić kropkę nad „i” u siebie. Pistons nie zmarnowali szansy, wygrali 95:90 i byli bardzo szczęśliwi z tego powodu, co podkreślił Laimbeer wyrażając się dosadnie i precyzyjnie:
Schodzili ze spuszczonymi głowami i bardzo dobrze. Wreszcie pokonaliśmy tych frajerów.
Nauka w las nie poszła, Detroit po raz trzeci w swojej historii doszli do Finałów NBA. W latach 50., występując jako Fort Wayne, Pistons załapali się do nich dwa razy, ale tamte sukcesy zbledły wobec obecnego – teraz była znacznie trudniejsza drabinka do przejścia i Celtowie na rozkładzie, których era nieubłaganie dobiegła końca. Źli Chłopcy razem z kibicami mogli świętować mistrzostwo Konferencji Wschodniej.
Finał Lakers kontra Pistons był okazją ku temu, żeby obaj liderzy swych drużyn i jednocześnie przyjaciele czyli Magic Johnson i Isiah Thomas mogli pokazać sobie wzajemnie, kto jest lepszy. Zwiastowało to niespotykane emocje: naprzeciw siebie dwie osobistości na boisku, jak i na ławkach trenerskich – Daly musiał przechytrzyć Pata Rileya, znanego jako Brylantynowy Pat i mającego upodobanie w swoim eleganckim wizerunku. Podobieństw i różnic jednocześnie było aż nadto i pewne było, że krwi i siniaków nie zabraknie, o czym mówił James Worthy, gracz Lakers:
Byliśmy dobrym, dominującym zespołem, nikt nie miał z nami szans. Ale Pistons…oj, będzie ciężko. Są naprawdę twardzi.
Na początku serii Detroit mieli lekki handicap, ponieważ na grypę rozchorował się Magic i wydawało się że wykorzystają ten prezent. Tymczasem przemęczony Johnson nie dał się złamać wirusowi i dzięki jego 23 i 18 punktom w spotkaniach numer dwa i trzy Lakers wygrali odpowiednio 108:96 oraz 99:86.
Pistons byli zaskoczeni takim przebiegiem wydarzeń lecz w meczu przed własną publicznością nie dali najmniejszych szans przyjezdnym zwyciężając 111:86. Przyczyną takiej dysproporcji w wyniku był kłopot z faulami Magica, który musiał schodzić z parkietu i podczas jego nieobecności Pistons mozolnie budowali przewagę i doprowadzili do wyrównania.
W kolejnym spotkaniu znowu Pistons było na wierzchu – 104:94 i Tłoki znalazły się na autostradzie do mistrzostwa. Atmosfery radości i wielkiego oczekiwania na tytuł nie sposób było opisać lecz przynajmniej próbowano, tak jak zrobił to Laimbeer, który na minutę przed końcem zwrócił się do Dumarsa:
Rozejrzyj się i ciesz się z tego co widzisz, ponieważ już nigdy nie zobaczysz czegoś podobnego (…) Czterdzieści jeden tysięcy ludzi stojących i wymachujących ręcznikami. To było niesamowite.
Racja, taki spektakl jaki ufundowali sobie wzajemnie koszykarze i kibice mógł się już więcej nie powtórzyć, w Pontiac Silverdome panowała prawdziwa euforia.
Zostało już tak niewiele – wygrać w Great Western Forum, co było całkowicie możliwe do osiągnięcia. Mecz numer sześć miał dramatyczny przebieg dla Złych Chłopców – w trakcie szybkiego ataku Thomas doznał kontuzji kostki po starciu z Worthym i oznajmił, że taki ból, jak wtedy, poczuł po raz pierwszy w życiu. Ledwo mógł z powrotem założyć but i biegać, ale to go nie zniechęciło, paradoksalnie – trzecia kwarta była w jego wykonaniu perfekcyjna, trafiał z każdej pozycji i na swoim koncie zgromadził 25 punktów z 43 w całym spotkaniu.
Wydawało się, że Pistons mają mistrzostwo w kieszeni, tym bardziej że na 17 sekund przed końcem wygrywali 102:101 i musieli tylko wybronić ostatni atak Lakers. Piłkę przejął Kareem Abdul – Jabbar, wykonał swój podniebny hak lecz był on niecelny ale…sędziowie gwizdnęli przewinienie Laimbeera. Sam winowajca zarzekał się, że faulu nie było, a zawodnik Pistons James Edwards przestudiowawszy nagranie klatka po klatce był tego samego zdania:
Oglądałem tę taśmę milion razy i nie potrafię znaleźć momentu kiedy ten faul nastąpił (…) Okradli nas, nasza drużyna została obrabowana.
Kareem trafił obydwa osobiste i to były ostatnie punkty tego wieczoru w wykonaniu obydwu ekip. Mecz zakończył się jednopunktową wygraną Lakers 103:102. Thomasowi noga spuchła jak meteorologiczny balon i jego morderczy trud oraz łzy nie pomogły – po sześciu meczach był remis 3:3.
To nie był koniec świata, do rozegrania zostało jeszcze jedno spotkanie. Jednak stan kostki Thomasa był po prostu zły – mógł grać, ale na blokadzie. Zagrał i Bad Boys do końca byli na pokładzie. Na 77 sekund przed końcem czwartej kwarty Dumars celnym rzutem zmniejszył stratę do dwóch punktów i było 102:100 dla Lakers.
Następnie szło wet za wet, ale to był dzień Jamesa Worthy’ego – jego punkty w samej końcówce dały mistrzostwo Lakersom, on sam został królem siódmego meczu z 36 punktami i 16 zbiórkami, a porażka Pistons została zwieńczona upadkiem na parkiet Isiaha, kiedy potknął się o nogi Magica. Gracze Detroit byli zdruzgotani, przegrali mecz o wszystko 105:108.
Autor: Marek Niewiadomy
Pozostałe teksty Marka znajdziecie TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ.