Kiedy w hali Palau Muncipal d`Esports de Badalona goszczącej uczestników XXV Letnich Igrzysk Olimpijskich Barcelona 1992 zabrzmiały pierwsze nuty hymnu narodowego Litwy wszyscy obywatele tego kraju uronili łzy szczęścia. Nie było wyjątków : od wspaniałej dwunastki koszykarzy stojącej na najniższym stopniu podium do zgromadzonych przed telewizorami widzów, od prezydenta do żebraka – wszyscy w tej magicznej chwili 8 sierpnia 1992 poczuli się dumnymi, wolnymi Litwinami, którzy dokonali nieomal cudu.
Wreszcie, po tylu latach odzierania z godności, wynaradawiania i sowietyzacji cały świat dowiedział się o Litwie i ujrzał dumnych potomków wielkiego księcia Witolda i każdy, od Żmudzi po Auksztotę mógł wznieść ręce w geście triumfu. Nareszcie spełnił się sen i marzenie wszystkich Litwinów, których los i historia nie oszczędzały i obchodziły się nimi bardzo surowo, ponieważ od utraty suwerenności i samostanowienia na rzecz Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich tej nacji towarzyszyły rozmaite reperkusje, niekiedy znaczone krwią. Jednak ósmego dnia ósmego miesiąca 1992 roku kajdany niewoli opadły bezpowrotnie i ten naród, w liczbie trzech milionów ludzi zjednoczył się w atmosferze sławy i chwały, a osiągnięcie, które stało się udziałem znakomitych sportowców przeszło do historii. Zanim jednak do tego doszło wszyscy Litwini przez pół wieku musieli zmagać się z wieloma trudnościami, a samo olimpijskie uczestnictwo reprezentacji Litwy w koszykówce mężczyzn było zgoła niepewne.
Litewska Socjalistyczna Republika Radziecka
„Zwycięzca bierze wszystko” – w myśl tej dewizy podczas konferencji w Jałcie, Teheranie i Poczdamie zdecydowano o przyszłych losach świata. Zanim jednak czerwonogwieździstemu imperium przypadła ostatecznie Litwa i inne republiki określane mianem „bałtyckich” Armia Czerwona już w 1940 roku wkroczyła na terytorium litewskie zaprowadzając tam swoje porządki w niezwykle bezwzględny sposób. Masowe prześladowania, aresztowania, egzekucje, wywózki w głąb kraju na niegościnną Syberię – to były metody, którymi posługiwała się radziecka władza. Szacuje się, że co szósty obywatel narodowości litewskiej został zmuszony siłą do opuszczenia swojej ziemi, z czego niewielu miało szansę powrócić do ojczyzny. Na szczęście radziecka machina rozprawiająca się z wrogami ludu nie wykonała swojego zadania precyzyjnie, dzięki czemu kilkanaście lat później przyszli na świat najsławniejsi artyści litewskiej koszykówki jakich kiedykolwiek oglądano, jednak w tamtym czasie Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich po zwycięstwie w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej mógł anektować Litwę i postępować na jej terytorium w myśl zasady „divide et impera”.
Podstawowym założeniem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego jako jedynej władzy było stworzenie nowego modelu człowieka, którego dziś w literaturze opisuje się mianem „homo sovieticus”. W skrócie – miała to być jednostka z zupełnie czystą kartą, bez burżuazyjnych i wywrotowych przekonań do jakich zaliczano poglądy nacjonalistyczne, kapitalistyczne i obszarnicze, bezkrytycznie wierząca w treści podsuwane im przez Partię, którą było można jak plastelinową masę lepić według własnego uznania. Wszystkie narody, jak jeden mąż miały pracować na chwałę Imperium i tworzyć jego jakość. Szczególnymi względami w tamtym czasie oprócz rzecz jasna robotników, chłopów, żołnierzy i naukowców cieszyli się sportowcy, a na terenie Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej koszykarze. Prekursorem oraz popularyzatorem tej wspaniałej dyscypliny był urodzony 7 stycznia 1910 roku i uważany za pierwowzór Pranas Lubinas, znany bardziej jako Frank Lubin. Z nim w składzie reprezentacja Litwy w koszykówce mężczyzn wystąpiła w III Mistrzostwach Europy rozgrywanych od 21 do 28 maja 1939 roku w Kownie wygrywając je w cuglach, demolując przy okazji Finlandię 112 : 9, a ciekawostką jest fakt, że na tym turnieju wystąpiła reprezentacja Polski, zajmując w nim trzecie miejsce i zdobywając brązowy medal.
Lubin był najlepszym zawodnikiem tej imprezy i był kimś, kogo można było naśladować i na pewno o tym sportowcu będzie pamiętać niejedno litewskie pokolenie. Dzięki jego osobie koszykówka zaczęła być coraz bardziej popularna i w niedługim czasie stała się oczkiem w głowie litewskiego narodu i sposobem na zmaganie się z trudami codzienności, która jak wiadomo, nie rozpieszczała. Z pewnością tak było w przypadku urodzonych w notabene Kownie przyszłych koszykarskich legend, którymi byli Šarūnas Marčiulionis, Rimas Kurtinaitis, Arvydas Sabonis oraz Valdemaras Chomičius.
Między wyżej wymienionymi nie było istotnej różnicy wieku – najstarszy Chomičius urodził się 4 maja 1959 roku, a najmłodszy Sabonis 19 grudnia 1964, co zaprocentowało w przyszłości. Okres dzieciństwa i dorastania powyższej czwórki nie był łatwy, ponieważ należy pamiętać o skomplikowanych realiach, z jakimi musiał się mierzyć każdy obywatel ZSRR. Dość powiedzieć o braku możliwości swobodnego poruszania się, 64 – kilometrowej martwej strefie wzdłuż granic Sojuza gdzie obecność była surowo zakazana, wyścigu zbrojeń, ciągłej kontroli i terrorze, niedostatkach gospodarczych spowodowanych łożeniem na rozwój przemysłu atomowego i kosmicznego, nie wspominając o braku wolności słowa, reasumując – w tamtych czasach każdy kto przyszedł na świat między Kłajpedą a Władywostokiem doświadczał rzeczywistości będącej mieszanką orwellowskiego Roku 1984 i Radia Erewań. Przyszłe gwiazdy litewskiej koszykówki wspominając miniony ustrój mają mieszane uczucia, ale zgadzają się co do jednego: łatwo nie było, a opowieści o tamtej epoce brzmią jak coś surrealistycznego:
„Kiedy opowiadam o tym swoim dzieciom nie mogą w to wszystko uwierzyć, ale tak właśnie było : kolejki po mięso, przepychanki o ziemniaka, już nie mówiąc o kupnie telewizora” – Kurtinaitis
„Ludzie latami czekali na samochód (…) Żeby kupić Wołgę, uchodzącą wtedy za spełnienie marzeń musiałeś oszczędzać latami, właściwie nie kupują nic do jedzenia” – Sabonis
„Kiedy chciałeś kupić samochód musiałeś wystosować prośbę do komórki partyjnej. Po jej rozpatrzeniu udzielano ci pozwolenia lub nie” -Chomičius
„Musiałem wygłosić przemówienie, z którego treścią się nie zgadzałem. Zrobiłem to, ale przez długi czas czułem niesmak do samego siebie” – Marčiulionis
Należy zgodzić się, że sport był w tych czasach odskocznią od niełatwej codzienności i zapowiedzią lepszego życia i perspektyw i w tym kierunku podążało wielu młodych ludzi. Jak wyżej wspomniano, wierchuszka bardzo ceniła sobie sportowców, widząc w nich krzewicieli pozytywnych postaw i uosabiających silnego, nowego radzieckiego człowieka. Chomičius, Kurtinaitis, Marčiulionis i Sabonis postawili na koszykówkę i w latach 80 spotkali się w klubie ze swojego miasta, którym był Žalgiris Kowno.
Mówisz Kowno, myślisz Žalgiris
Każdy Litwin, który zdecydował się grać w koszykówkę prędzej czy później wnikał w struktury Žalgirisu. W przypadku znakomitych Chomičiusa, Kurtinaitisa, Marčiulionisa i Sabonisa sprawa była przesądzona – wszyscy pochodzą z Kowna i w tym klubie stawiali pierwsze poważne kroki, ale zanim do tego doszło zdzierali podeszwy swoich butów na asfaltowych boiskach między blokami. Na niewielkich skrawkach asfaltu z własnoręcznie pomalowanymi liniami gdzie zostały postawione domowej roboty kosze były oddane pierwsze celne lub chybione rzuty. Tego typu boiska w zasadzie nie różniły się od siebie – asfaltowa nawierzchnia i kosz lub dwa, w zależności od inwencji twórczej i dostępu do materiałów. Jednak wszyscy czterej nie zadowolili się grą na osiedlu i zapisali się do Žalgirisu, gdzie pod opiekę wziął ich znakomity trener Vladas Garastas. Jest to szkoleniowiec, który w litewskim baskecie osiągnął wszystko i w ojczyźnie jest uważany za pomnikową postać. Mając akademickie kompetencje warsztatowe, mentalne i rozpoznawcze rychło się zorientował, że do jego klubu przyszła złota generacja zawodników na czele z Sabonisem, który wzrostem i umiejętnościami odstawał od reszty. Szkoleniowcowi odrobinę przeszkadzała nieproporcjonalna, chuda budowa Sabonisa lecz nie zraził się do ogromnego nastolatka. Jak sam wspomina, w Sabonisie zobaczył wszechstronność i doskonały przegląd sytuacji na boisku:
„Umiał wszystko, rzucał, blokował, podawał. Miał oczy dookoła głowy”
a w Marčiulionisie waleczność i nieustępliwość:
„Biegał od jednego końca do drugiego, jak coś postanowił realizował to do końca. Pod kosz wchodził jak taran”
Ta dwójka w następnych latach zwróciła uwagę nie tylko krajowych speców od basketu, ale póki co grali i byli cenieni za występy w radzieckiej lidze koszykówki. W niej niepodzielnie królował wojskowy klub z Moskwy o nazwie CSKA, który zdobył aż 24 tytuły mistrzowskie. Ten fakt niespecjalnie dziwił: w krajach komunistycznych obowiązywała służba wojskowa, a CSKA z tej racji wyłapywał co zdolniejszych zawodników, którzy broniąc jego barw spełniali zaszczytny obowiązek. Tego typu praktyki były wszechobecne w krajach bloku wschodniego : podobnie postępowała znana z krajowego podwórka Legia Warszawa, Dukla Praga czy też Steaua Bukareszt. Jednym słowem, wojskowym klubom się nie odmawiało, które mieli bez porównania większą siłę przebicia niż jakiekolwiek inne, nawet z pozostałych resortów typu milicja. Los chciał, że Žalgiris nie ucierpiał z tego powodu i mógł w pełnej obsadzie rywalizować w ligowych rozgrywkach, w szczególności z CSKA i czynił to skutecznie i widowiskowo:
„To nie były zwykłe mecze. Miały znaczenie prestiżowe i polityczne, wszyscy chcieliśmy pokonać rosyjskiego niedźwiedzia i skopać mu tyłek” – Sabonis
Brzmi nieprawdopodobnie, a jednak: maleńki Žalgiris z maleńkiej Litwy w latach 80 mógł trzykrotnie świętować pokonanie moskiewskiego hegemona, zdobywając trzy tytuły mistrzowskie. Ta sztuka udała się trzy razy z rzędu, w roku 1985, 1986 i 1987.
Były to złote lata dla kowieńskiego i litewskiego sportu, a radość ze zwycięstwa nad klubem, który uosabiał ucisk i niewolę była niezwykła. Wygrywając udowodnili sobie, możnowładcom z Moskwy i całemu światu że są dumnym, niezależnym narodem z własną kulturą i historią. Reprezentując litewski ruch niepodległościowy i będąc w całości litewskim zespołem wygrywali rok po roku rozgrywki ligowe zostawiając w pokonanym polu wojskowego giganta, a zawodnicy CSKA, tacy jak Aleksandr Wołkow czy ukraiński olbrzym Władimir Tkaczenko musieli przełknąć gorzkie pigułki przegranej jako przedstawiciele 200 milionowego Związku Sowieckiego, największego państwa na świecie, a szczególnie bolesna była porażka 83:91 w roku 1987.
Olimpiada w Seulu
Triumf klubu z małej, bałtyckiej republiki nie mógł nie zwrócić uwagi genseka, którym był Michaił Gorbaczow. On i reprezentanci koszykarskich władz doszli do wniosku, że Litwini mogą być bardzo przydatni w walce o złoty medal – letnie igrzyska w stolicy Korei Południowej zbliżały się wielkimi krokami. W związku z tym na Litwę i jej przedstawicieli zaczęto spoglądać coraz cieplej i życzliwiej, zezwalając na podróż do Stanów Zjednoczonych czwórce znakomitych koszykarzy z Žalgirisu. Dodatkowo, Związku Radzieckiego oraz pozostałych państw Układu Warszawskiego, a także tych, które z powodów ideologicznych musiały wykazać się lojalnością w stosunku do Wielkiego Brata zabrakło podczas olimpiady w Los Angeles, ergo – motywacja do odniesienia sukcesu była ogromna.
Trenerem reprezentacji Związku Radzieckiego był multimedalista, absolutny władca i koszykarski car Aleksandr Gomielski, który bez interwencji i nacisku z góry powołał do kadry aż czterech Litwinów z Žalgirisu, a Sborną uzupełniało trzech Ukraińców, dwóch Rosjan, Łotysz, Kazach i Estończyk – widać więc jak Gomielski cenił sobie litewskich zawodników. Podczas igrzysk Związek Radziecki już na dzień dobry przegrał z Jugosławią, ale ta przegrana tylko podrażniła ambicje drużyny radzieckiej, która w późniejszej fazie turnieju rozjeżdżała jak walec pozostałych przeciwników, między innymi Australię, Puerto Rico czy gospodarzy igrzysk. Niemniej jednak prawdziwy test miał dopiero nadejść – po wygranej z Brazylią na Związek Radziecki czekały Stany Zjednoczone. Tego rywala nie trzeba było specjalnie przedstawiać, wystarczy przytoczyć tylko niektóre nazwiska – David Robinson, Mitch Richmond, Dan Majerle byli już uznanymi i szanowanymi zawodnikami w National Basketball Association. Radzieccy zawodnicy, który nie mieli wcześniej do czynienia z graczami zza oceanu nie byli do końca przekonani o swojej wartości ale wtedy na scenę wkroczył Gomielski, który oprócz posiadania genialnego zmysłu taktycznego był znakomitym psychologiem:
„W trakcie meczu z USA wstawał do nas i powtarzał, że jesteśmy lepsi i silniejsi. Wierzył w nas i odpowiednio nami kierował. Z minuty na minutę byliśmy coraz bardziej rozluźnieni” – Marčiulionis
Związek Radziecki przeprowadzając zabójcze kontry raz po raz punktował i utrzymywał bezpieczną przewagę. Mecz ostatecznie zakończył się rezultatem 82:76, czerwona gwiazda przyćmiła blaskiem 50 białych gwiazdek, Kurtinaitis zdobył 28 punktów, Marčiulionis 19, Sabonis 11, trener Gomielski poszybował w górę, a Amerykanie spoglądali z niedowierzaniem i rozpaczą na to, co się stało.
W finale igrzysk historia zatoczyła koło – Związek Radziecki ponownie zmierzył się z Jugosławią , tym razem bezwzględnie udowadniając swoją wyższość, zwyciężając 76:63. Prym w zespole jugosłowiańskim wiedli Drażen Petrović oraz Vlade Divac lecz nie znaleźli odpowiedzi na zespół radziecki, których do zwycięstwa ponownie poprowadzili Litwini w osobach Marčiulionisa oraz Sabonisa – zdobyli odpowiednio 21 oraz 20 punktów. To był jeden z ostatnich sukcesów chwiejącego się na nogach imperium, a satysfakcję ze złotego medalu mieli przede wszystkim Litwini. Trzeba obiektywnie przyznać, że to dzięki nim reprezentacja ZSRR osiągnęła sukces na olimpiadzie lecz oni sami nie mogli zamanifestować narodowej radości z tak wspaniałego osiągnięcia. Powód był prosty – niespecjalnie przejmowano się narodowością radzieckich olimpijczyków, co było w litewskim odbiorze dość nieprzyjemne ale wiatr zmian wiał coraz mocniej, o czym cały świat mógł się w niedługim czasie przekonać. W każdym razie nikt i nic nie mogło odebrać złotych krążków Chomičiusowi, Kurtinaitisowi, Marčiulionisowi i Sabonisowi po rewelacyjnym spotkaniu.
Draft, Kraina Dębów i pionierski szlak
Bez wątpienia, każdy kto zaczyna przygodę z pomarańczową piłką marzy głośno lub po cichu o dostaniu się do NBA, która jest bezdyskusyjnie najlepszą koszykarską ligą w całej światowych rozgrywkach. Nie inaczej było w przypadku słynnych kowieńczyków lecz z określonych powodów nie należało głośno artykułować swoich myśli. Mimo wszystko, zwrócili oni uwagę amerykańskich wywiadowców, którzy potrafili przeniknąć przez żelazną kurtynę i sprawdzić jak się rzeczy mają. Po licznych obserwacjach na czoło wysforowali się Portland Trail Blazers, którzy w swoich szeregach chcieli widzieć gigantycznego Arvydasa Sabonisa, o wzroście 221 centymetrów. W tym wyborze parametry miały znaczenie ale doceniono również jego wszelaką użyteczność. W pewnym sensie dopięli swego, ponieważ w roku 1986, w drafcie przeprowadzonym w Nowym Jorku Świetliste Smugi za pośrednictwem komisarza NBA Davida Sterna obwieściły, że z numerem 24 w pierwszej rundzie wybierają Sabonisa właśnie. Zgromadzeni w Felt Forum nie dowierzali własnym zmysłom, a mieszkańcy samego Portland byli delikatnie mówiąc niezbyt zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Samemu Sabonisowi na debiut w Blazers przyszło czekać 10 lat – w krajach bloku wschodniego nie wolno było wyjeżdżać na Zachód. Brzmi dość znajomo: w polskiej pierwszej lidze piłkarskiej istniała podobna regulacja. Dopiero po ukończeniu 30 lat można było próbować swoich sił poza krajem. Jednak pieriestrojka i głasnost złagodziły na tyle surowe restrykcje, że Sabonis w roku 1989 wyjechał do Hiszpanii i radził sobie wcale nieźle, zdobywając ligowe mistrzostwa w barwach Realu Madryt. Po upływie kilku lat spędzonych na Półwyspie Iberyjskim doszedł do wniosku, że czas podwyższyć poprzeczkę i zmierzyć się z twardą rzeczywistością NBA. Tak też się stało – 3 listopada w wieku 30 lat „Sabas” w domowej hali Blazers Rose Garden swój pierwszy mecz przeciwko innemu debiutantowi lecz w wymiarze klubowym czyli zespołowi Vancouver Grizzlies.
Inna historia wydarzyła się z Šarūnasem Marčiulionisem, który został pierwszym Litwinem biegającym po boiskach NBA. Jego osoba wzbudziła zainteresowanie przedstawicieli Golden State Warriors, na czele z Donem Nelsonem juniorem, synem słynnego trenera Dona Nelsona seniora. To Nelson walnie przyczynił się do tego, że Marčiulionis został wybrany z odległy 127 numerem w drafcie edycji 1987. Mimo tego zdawał sobie sprawę, że nie będzie łatwo wyciągnąć go z kraju i postanowił działać, a zaangażował się tak bardzo, że postanowił odwiedzić Marčiulionisa w jego własnym domu. Uczestniczył w trudnych negocjacjach pomiędzy radziecką federacją sportową a stroną amerykańską reprezentowaną przez Teda Turnera. Powód tak trudnych rozmów był oczywisty – pieniądze, do tego dochodziły wątpliwości samego Marčiulionisa, który miał już rodzinę i problemy z podjęciem pracy w Ameryce Północnej. Cały ten proces kosztował Litwina i jego sojuszników mnóstwo nerwów, a na pomoc przyszedł słynny mistrz szachowy Garri Kasparow. Jego adwokaci pomagali w trudnych dialogach i interpretacji zamiarów obydwu stron sporu, a sam Kasparow zachęcał do wyjazdu Marčiulionisa choć przestrzegał przed ryzykiem jakie się z tym wiąże:
„Jutro możesz stać się bardzo bogaty i spełnić swoje marzenia albo wylądować w syberyjskim łagrze”
Postawiono wszystko na jedną kartę i w lecie 1989 roku Marčiulionis znalazł się na lotnisku Domodiedowo gdzie czekał na niego samolot linii Aerofłot, mający go przetransportować do Stanów Zjednoczonych. Mógł odetchnąć z ulgą dopiero wtedy jak maszyna wzbiła się w powietrze, ponieważ znane były przypadki zawracania z drogi tych, którzy chcieli opuścić na dłużej państwo spod znaku sierpa i młota. Jednak komplikacji nie było i Litwin mógł zagrać w Warriors, którzy oczekiwali nowej twarzy, a gwiazda tego zespołu Mitch Richmond pamiętał go z igrzysk w Korei:
„Wiedziałem kto to jest, grałem przeciwko niemu na Olimpiadzie. Napsuł nam wtedy sporo krwi, ale kiedy przyjechał do Oakland wiedziałem że się przyda i będzie nam pomagał”
I Richmond miał rację – Marčiulionis błyskawicznie wkomponował się w drużynę, rozgrywając jako nowicjusz 75 spotkań, w których notował średnio 12.1 punktu na mecz przy dobrej skuteczności 51.9% z gry. Z każdym kolejnym spotkaniem przekonywał niedowiarków, że nie jest mu obce koszykarskie rzemiosło, które opanował bardzo dobrze i jego rola była z meczu na mecz coraz bardziej istotna. Wyłamywał się ze schematów, imponował kreatywnością, był wsparciem dla słynnej TMC czyli Tima Hardawaya, wspomnianego Richmonda i Chrisa Mullina, a ponadto na każdym kroku podkreślał swoje litewskie pochodzenie, poprawiając nierzetelnych dziennikarzy uważających go za Rosjanina. Niedługo musiał czekać, żeby dwukrotnie zostać laureatem nagrody dla najlepszego rezerwowego, a w przedolimpijskim sezonie osiągnął najwyższą średnią punktową w trakcie swojej kariery, która wyniosła 18.9 punktu. Wszystko to pozwalało spoglądać z optymizmem i nadzieją w bardzo bliską przyszłość, jaką były letnie igrzyska olimpijskie Barcelona 92.
Brąz cenny jak złoto
Życie nie znosi próżni – w przerwie między olimpiadami miało miejsce bezprecedensowe wydarzenie w historii ludzkości. Po blisko 70 latach, 26 grudnia 1991 roku doszło do rozpadu Związku Radzieckiego, który został podzielony na 15 niepodległych państw. W tym gronie znalazła się oczywiście Litwa lecz musiała zapłacić wysoką cenę za dążenia separatystyczne i niepodległościowe. 11 marca 1990 roku odcięła się od ZSRR, natomiast 13 stycznia 1991 roku „towarzysze” odcisnęli krwawą pieczęć – zamieszki wywołane przez spragnionych wolności Litwinów zostały stłumione przez Armię Czerwoną gdzie wiele osób zginęło i zostało rannych. To przykre wydarzenie zostało nazwane Krwawą Niedzielą, utkwiło w pamięci i spowodowało głęboką zadrę w litewskich sercach, która tkwi do dziś. Jednak trzeba ją było pozytywnie wykorzystać i przygotowywać się do nadchodzącej olimpiady.
Atmosfera była bardzo nerwowa, ponieważ udział litewskiej reprezentacji był poważnie zagrożony z powodów finansowych. Pomocną dłoń wyciągnął wtedy zespół rockowy Grateful Dead. Zainspirowała ich walka Litwy o niepodległość, a na korzyść litewskiej sprawy przemawiał fakt, że interesowali się poczynaniami Golden State, w których grał Marčiulionis. Sam zainteresowany z początku sceptycznie podchodził do sławnych muzyków ale sytuacja rozwinęła się na tyle dobrze, że oni sami uczestniczyli w dniach litewskich organizowanych przez klub Golden State Warriors. Zorganizowali sprzedaż jaskrawych koszulek w litewskich barwach, a całości dopełniał wykonujący wsad do kosza kościotrup symbolizujący odrodzenie Litwy. Najaktywniejszymi w zespole Grateful Dead pod względem zbierania potrzebnych funduszy byli Bob Weir oraz Jerry Garcia, który nie żałował słów i gardła, żeby przekonać do wpłaty potrzebnych na igrzyska środków i robił to nad wyraz skutecznie. Zysku dopełnił czek na pięć tysięcy dolarów oraz środki pochodzące z kontraktu Marčiulionisa i reprezentacja Litwy mogła jechać do Hiszpanii. W międzyczasie relacje między koszykarzami a muzykami przerodziły się w bardzo silną więź, o czym świadczy nauka litewskich pieśni ludowych, której udzielali koszykarze zafascynowanymi nimi artystami rocka.
Kości zostały rzucone, wyjazd do Hiszpanii stał się faktem, trzeba było grać. Litwa trafiła do grupy liczącej razem z nią sześć zespołów, którą tworzyły reprezentacje Chin, Portoryko, Australii, Wenezueli i Wspólnoty Niepodległych Państw czyli tworu zrzeszającego 12 byłych republik radzieckich, z wyjątkiem Litwy, Łotwy oraz Estonii. Kraj z Pogonią w godle radził sobie dobrze, pokonując bez większych problemów swoich oponentów, ale 2 sierpnia nastąpił pierwszy zgrzyt. Przegrana z WNP 80:92 w ostatnim meczu grupowym nie była tym, na co liczyli koszykarze, trenerzy oraz cały naród litewski. Pomimo tego Litwa awansowała do fazy pucharowej gdzie na początek wygrała z Brazylią 114:96. Następni w kolejce czekał słynny Dream Team, złożony z graczy występujących na co dzień w NBA, a rodzynkiem w składzie powołanym z uczelni Duke był Christian Laettner. W wypowiedziach wskazujących zwycięzcę tego pojedynku wszyscy byli jednomyślni – miała wygrać i wygrała Drużyna Marzeń, która wgniatała w parkiet swoich oponentów czego potwierdzeniem była deklasacja Angoli 116 : 48. Sami Litwini po latach mówią, że chcieli ładnie zagrać, pokazać się i nie ośmieszyć – poczuć tę magiczną aurę, jaką wokół siebie roztaczał zespół prowadzony przez Magica Johnsona i Chucka Daly:
„To było cudowne, znaleźć się z nimi w tej samej hali, z zawodnikami, którzy byli bohaterami, których oglądało się w telewizji” – Kurtinaitis
„Nikt z nas nie myślał o wygranej nad nimi. Chodziło o to, żeby zagrać dobry mecz, zrobić show i to wszystko. A, jeszcze zrobić kilka zdjęć” – Sabonis.
Spotkanie zakończyło się pewnym zwycięstwem Amerykanów 127 : 76, którzy z minuty na minutę zyskiwali przewagę i systematycznie odjeżdżali graczom z Europy. Najlepszym zawodnikiem meczu został Michael Jordan, zdobywca 21 punktów, który bardzo chwalił swojego adwersarza w osobie Marčiulionisa. Przestrzegał swoich partnerów z zespołu, żeby absolutnie nie pozwalali dojść do piłki Litwinowi z Golden State, ale ten zdobył 20 oczek. Na niewiele się to zdało, Dream Team był nie do ugryzienia – tylko John Stockton, Scottie Pippen i Christian Laettner uzyskali jednocyfrowe zdobycze punktowe. Po stronie litewskiej przyzwoicie punktowali Kurtinaitis, Sabonis i Arturas Karnisovas, który bezapelacyjnie pokonał Amerykanów lecz nie w punktach, a w ilości zrobionych im zdjęć. Kiedy siedział na ławce rezerwowych jego aparat fotograficzny pracował bez przerwy i był rozgrzany do czerwoności. Po upływie regulaminowego czasu gry zwycięzcy i pokonani stanęli do wspólnej fotografii, a ci ostatni nie musieli wstydzić się swojego występu.
8 sierpnia przeszedł na zawsze do historii litewskiego i światowego sportu. Tego dnia miała się odbyć batalia będąca swoistą mieszanką bitwy pod Grunwaldem, na Kosowym Polu, pod Wiedniem oraz pod Austerlitz – Litwa w meczu o brązowy medal mierzyła się ponownie ze Wspólnotą Niepodległych Państw. Takiej podniosłej i nerwowej atmosfery przed meczem w jego trakcie i po zakończeniu nigdy nie było i nie będzie – to spotkanie miało być odpłatą za porażkę kilka dni wcześniej i za wszystkie krzywdy, jakich Litwa doznała ze strony upadłego mocarstwa. O godzinie 13 w Barcelonie temperatura sięgała zenitu, powietrze iskrzyło, a Litwa o 15 czasu lokalnego wyglądała jak po wybuchu bomby jądrowej – na ulicy nie było żywego ducha, wszyscy zasiedli przed telewizorami lub radioodbiornikami. Słowa uczestników tego wydarzenia w pełni opisują ich stan emocjonalny oraz wolicjonalny i wystarczą za komentarz:
„Przegraliśmy z nimi, nie mogliśmy dopuścić, żeby to się powtórzyło” – Chomičius
„Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy wygrać za wszelką cenę” – Marčiulionis
Trenerem reprezentacji Litwy podczas olimpiady w Barcelonie był stary dobry znajomy z Kowna czyli Vladas Garastas, którego zawodnicy traktowali z nabożną czcią, szacunkiem i uwielbieniem i który odwzajemniał te uczucia względem swoich podopiecznych. Przed decydującym o olimpijskim brązie bojem w trakcie odprawy odwoływał się do patriotycznych uczuć zawodników, apelował o zaniechanie myśli o indywidualnych osiągnięciach i błagał o poświęcenie się interesowi narodu. To miało być spotkanie, w którym wygrana i zaszczyty z nią związane będą udziałem tylko i wyłącznie Litwy i które miało być ostatecznym triumfem nad czerwonym. Albo zwycięstwo albo śmierć – z takim nastawieniem litewscy gracze je rozpoczęli. Pierwsze skrzypce grali w swoich zespołach Marčiulionis oraz Aleksander Wołkow, a żadna z drużyn nie była w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę, mimo 10 punktowej przewagi drużyny litewskiej. Jeszcze przed zakończeniem pierwszej połowy zmalała do punktu dzięki koncertowi w wykonaniu Wołkowa. Nikt nie odpuszczał nawet na moment, zawodnicy walczyli na śmierć i życie a druga połowa była istnym horrorem lecz ze szczęśliwym zakończeniem. Kiedy zabrzmiała syrena wieszcząca zakończenie pojedynku, a na tablicy wyników widniał rezultat 82:78 dla Litwy niebiosa otworzyły swe podwoje dla umordowanych litewskich graczy, którzy oszaleli z radości tak jak ich rodacy na trybunach w Barcelonie i w kraju.
To był niezwykły i piękny moment: ludzie zalewali się łzami, klękali na kolana, trener Garastas fruwał w powietrzu, Palau Muncipal d`Esports de Badalona trzęsła się w posadach od litewskich okrzyków szczęścia, miasta na Litwie rozświetlały fajerwerki. Jednym słowem, zakończenie jak z bajki, o którym jeszcze parę lat temu nikt nie mógł marzyć. Końmi pociągowymi i najlepszymi zawodnikami tego widowiska zostali Marčiulionis, zdobywca 29 punktów oraz Sabonis z 27 oczkami na koncie. Podium punktowe w drużynie WNP tworzyli: Walerij Tichonienko – 24, Wołkow – 18 oraz Wiktor Bierieżnoj – 16. Sam Wołkow przyznał, że Litwie należała się ta wygrana:
„Byłoby niesprawiedliwe, gdybyśmy wygrali. Oni zasłużyli na to zwycięstwo bardziej niż my”
W litewskiej szatni wódka i szampan lały się strumieniami, śpiewano hymn co było w pełni zrozumiałe. Niektórzy przesadzili z alkoholem na tyle, że po medalowej ceremonii zupełnie zaniemogli, ale byli usprawiedliwieni osiągniętym sukcesem – vide Sabonis. Moment zawiśnięcia brązowych krążków na litewskich szyjach i wzruszenie z tym związane jest tak mocne, że każdy z tej ekipy zapytany o wrażenia z tamtego dnia jest do głębi poruszony, a jego wypowiedzi są nad wyraz emocjonalne. Jak sami mówią : tego się nie da opisać słowami, tam trzeba było być a wcześniej wytrzymać wszystkie olimpijskie trudy. W każdym razie, finis coronat opus, co w tłumaczeniu oznacza „koniec wieńczy dzieło”.
Ciąg dalszy oraz dziedzictwo
Sukces sukcesem, ale należało powrócić do ligowych zmagań. Niestety, opatrzność nie była łaskawa dla Marčiulionisa, który w sezonie 1992/1993 uległ poważnej kontuzji rozgrywając tylko 30 spotkań w Oakland, a po jego upływie został wytransferowany do Seattle SuperSonics gdzie grał przez rok, analogicznie jak w Sacramento Kings i Denver Nuggets. W klubie ze stanu Kolorado zakończył występy na parkietach NBA, grając z sezonu na sezon coraz mniej, co przełożyło się na statystyki. Niemniej jednak dobre występy w Golden State zaowocowały tym, że średnia punktowa całej jego kariery wynosi 12.8, co jest bardzo przyzwoitym wynikiem. Jego kolega z reprezentacji Sabonis wręcz przeciwnie – mimo zaawansowanego wieku był na fali wznoszącej, będąc ważnym ogniwem w łańcuchu oregońskiej drużyny, gdzie występował do 2003 roku. Występując w pierwszej piątce Blazers ani razu nie zszedł poniżej swojego solidnego poziomu, notując co sezon ponad 10 punktów na mecz i regularnie meldując się w play-offs, z udziałem w finale Konferencji Zachodniej sezonu 1998/1999 oraz 1999/2000, a także zdobywając wyróżnienia indywidualne takie jak drugie miejsce w głosowaniu na Debiutanta Roku oraz Rezerwowego Roku. Niestety, coraz bardziej podupadał na zdrowiu a i wiek nie był jego sprzymierzeńcem, co spowodowało, że podjął decyzję o zawieszeniu butów na kołku po upływie sezonu 2002/2003. Jakby nie było, grał dobrze , a rywale słusznie się go obawiali, których ośmieszał doświadczeniem i koszykarską inteligencją, a pojedynki z Shaquille O`Nealem były kwintesencją gry klasycznego centra i NBA lat 90.
W ślady słynnego Arvydasa poszedł jego syn Domantas, który z powodzeniem reprezentuje Indiana Pacers, natomiast jego rodak Jonas Valančiūnas występuje w Memphis Grizzlies. Są to obecnie jedyni Litwini, którzy grają w najlepszej lidze świata, a z byłych graczy na wzmiankę zasługuje wieloletni zawodnik Cleveland Cavaliers Zydrunas Ilgauskas. Z kolei reprezentacja Litwy w Atlancie oraz Sydney powtórzyła osiągnięcie swoich wybitnych kolegów, zdobywając również kilka medali na Mistrzostwach Świata oraz Europy. Można przypuszczać, że Litwa odniesie wiele sukcesów na arenie międzynarodowej, ale blask ewentualnego złota będzie przyćmiewać brąz zdobyty w Barcelonie przez najwspanialszą drużynę w dziejach litewskiego basketu, której filarami stali się Šarūnas Marčiulionis, Rimas Kurtinaitis, Arvydas Sabonis oraz Valdemaras Chomičius.
Autor: Marek Niewiadomy