Teksas – jest to kowbojska ziemia, poprzecinana licznymi ranczami, rodeami i innymi obiektami kojarzącymi się z mistrzami pistoletu oraz lassa. Zajmuje drugie miejsce w kraju pod względem powierzchni oraz dochodu na osobę. Charakteryzuje się wysokim poziomem życia, surowym i bezwzględnym prawem oraz ogromem możliwości w realizacji kariery zawodowej. Oprócz platform wiertniczych wydobywających ropę naftową, bydła rogatego, restauracji ze stekami i kuchnią Tex-Mex i dżentelmenów z kapeluszami w Teksasie roi się od drużyn sportowych – warunki do jego uprawiania są wręcz wymarzone. Stan Samotnej Gwiazdy jest reprezentowany przez rozmaite zespoły w rozmaitych ligach, zaczynając od futbolu amerykańskiego a kończąc na koszykówce. Sama National Basketball Association ma w swoich szeregach aż trzy teksańskie zespoły – są to Dallas Mavericks, Houston Rockets i najbardziej utytułowani z tej trójcy, San Antonio Spurs. W Ostrogach grało wielu znamienitych koszykarzy ale za absolutne filary, podwaliny pod przyszłe sukcesy i miejscowe ikony uznaje się dwóch graczy mierzących ponad 210 centymetrów wzrostu – Davida Robinsona i Tima Duncana, którzy pod bronioną i atakowaną tablicą byli niezrównani i niemal niemożliwi do zatrzymania.
To druga część historii. Pierwsza znajduje się tutaj:
Niedoszły pływak
Timothy Theodore Duncan urodził się 25 kwietnia 1976 roku, w Christiansted, leżącym na wyspie Saint Croix. Jako dziecko był bardzo spokojny, grzeczny i ułożony, a pierwsze miejsce w jego życiu zajmowało pływanie. Geny wzięły górę – jego dwie siostry pływały jak ryby, a Tricia reprezentowała swój kraj na olimpiadzie w Korei. Tim z kolei w wieku 13 lat ustanowił rekordy Saint Croix na dystansie 50 i 100 metrów, okazał się jednym z najlepszych na 400 metrów w Stanach Zjednoczonych, lecz koniec końców jego życie potoczyło się inaczej niż mógł zakładać. Przeżył dwie potworne traumy – w 1988 roku na raka piersi zmarła jego matka, co spowodowało że zamknął się w sobie, a niedługo potem jego wodne marzenia obrócił w gruz huragan Hugo, niszcząc jedyny pełnowymiarowy basen na wyspie Saint Croix i demolując pozostałe zabudowania.
Na szczęście kosze się w jakiś sposób ostały, toteż Tim postanowił spróbować swoich sił w baskecie. Początki były raczej średnie – narzekano na jego wycofanie, cichy sposób bycia i brak koszykarskich umiejętności sensu stricte, a bezlitośnie wypunktował go trener drużyny rywalizującej z teamem Duncana, Cuthbert George:
Był nieśmiały, bardzo nieśmiały. Uważałem, że jest za mało agresywny, żeby móc z powodzeniem rywalizować. Nie potrafił nawet wykonać wsadu.
George rychło się przekonał o niezwykłych mocach Tima – doskonalił swoje umiejętności w zastraszającym tempie, harował jak przysłowiowy wół i nie zrażał się problemami. Na jego przykładzie można się było uczyć, jak wytrwałość i stanowczość popłacają – jego niezdarne kiedyś ruchy zostały zastąpione rzutami hakiem sięgającymi sufitu oraz prostymi i zabójczo skutecznymi rzutami o tablicę. Było aż tak dobrze, że jego oponenci czerwienili się z irytacji, a Tim w 1993 roku wstąpił na uczelnię Wake Forest i bardzo udanie wypełnił lukę po Rodneyu Rogersie, który głosił się do draftu. Nowe miejsce, nowe otoczenie i nowe wyzwania nie były dla niego czymś obezwładniającym, ale widział zdecydowaną różnicę:
Na Wyspach żyło się tak jakoś spokojniej. Palmy, cały czas ciepło, wszędzie woda. Tutaj jest inna atmosfera, inne tempo lecz nie narzekam, w końcu nie jest tak, że nie ma basenów i nie będę mógł sobie popływać.
Tim wiedział czego chce – przede wszystkim grał w kosza. Zaledwie po roku występów w uczelnianym zespole Demon Deacons walnie przyczynił się do wzrostu jego notowań (20-11) i został wybrany do reprezentowania Stanów Zjednoczonych w Igrzyskach Dobrej Woli. Oczywiście, jak na studenta przystało chodził na zajęcia, a szczególnie upodobał sobie fakultety z psychologii, antropologii i literatury chińskiej. Psychologia byłą jego konikiem – jeszcze jako żak został współautorem rozdziału w książce o tytule Aversive Interpersonal Behaviors. Bił od niego spokój ducha, mądrość i inteligencja, uczył się znakomicie co nie uszło uwadze nauczycieli, między innymi Deborah Best:
Tim był jednym z najinteligentniejszych uczniów, jakich miałam okazję poznać.
Życie Duncana nabierało rozpędu – na drugim roku dał swojemu zespołowi mistrzostwo konferencji Atlantic Coast. W decydującym meczu zneutralizował ofensywne i defensywne poczynania North Carolina Tar Heels, gdzie grał Rasheed Wallace. Średnia statystyczna w liczbach 16.8 punktu i 12.5 zbiórki na mecz wywindowała go na tyle, że zainteresował się nim sam Jerry West. Dyrektor generalny Los Angeles Lakers i zarazem znak towarowy National Basketball Association miał zasugerować, że Duncan powinien przystąpić do draftu, natomiast Tim sprzeciwił się jego opinii:
Teraz jest na to za wcześnie. Nie przejdę na zawodowstwo, dopóki nie skończę nauki. Na moją grę w NBA jeszcze przyjdzie czas.
Pewność siebie i niezmącony niczym spokój – te cechy miały się stać wizytówką Duncana. Tim robił swoje, zaliczając kolejne przedmioty i systematycznie podnosząc średnie w punktach i zbiórkach. Prowadził Demon Deacons do sukcesów, zdobywał nagrody indywidualne i było jasne jak słońce, że weźmie udział w drafcie i to z wysokim numerem. Nie było złudzeń – na ostatnim roku mógł się legitymować średnią 20.8 punktu, 14.7 zbiórki i 3.2 asysty i kluby NBA, spodziewające się zająć wysokie miejsca w loterii draftowej wręcz zabijały się o wysokiego środkowego z karaibskiej wyspy. Wszystko wyjaśniło się w dniu 25 czerwca 1997 roku – wyścig o Tima wygrali San Antonio Spurs.
Bliźniacze wieże
„Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi” – powolny, grzeczny i wycofany nastolatek z Saint Croix, mający według sceptyków dać sobie spokój ze sportem stał się numerem jeden. W San Antonio wrzało jak w ulu, wszyscy czekali na to, co pokaże nowy nabytek. To nie był koniec dobrych wiadomości – na nogi stanął Admirał i w Teksasie nie mogli się doczekać startu nowego sezonu. Przygotowano się do niego solidnie ponieważ pozyskano wolnych agentów o nazwiskach takich jak Jaren Jackson i Malik Rose i wytransferowano zbędnych graczy – Vinny Del Negro, Carl Herrera i Chuck Person musieli się pożegnać z Teksasem. Wszystkim miał zarządzać Gregg Popovich, charyzmatyczny trener bałkańskiego pochodzenia.
Nikt się nie zawiódł: Spurs wygrali 36 spotkań więcej niż w ubiegłym sezonie, osiągając bilans 56-26, Tim został nagrodzony tytułem Debiutanta Roku, wybrano go do All-NBA First Team oraz NBA All-Rookie First Team, w debiucie rzucał 21.1 punktu, zbierał 11.9 piłki, trafiał na poziomie 54.9 procent i blokował 2.5 rzutu. Ponadto zagrał u boku Robinsona w All Star Game i do playoffów Spurs przystępowali w dobrych nastrojach. W derbach pogranicza amerykańsko-meksykańskiego Ostrogi dość łatwo pokonały młody i gniewny zespół Phoenix Suns i musieli w półfinale Konferencji Zachodniej stawić czoła starym znajomym z Utah. Jazz nie bawili się w uprzejmości i nie okazali nawet krzty wyrozumiałości dla przybysza z Karaibów i oficera Marynarki Wojennej – 4:1, wysiadka, następny proszę.
W San Antonio rychło otrząsnęli się z porażki, jakby przeczuwano, że najlepsze dopiero przed nimi. Robinson był zbudowany i zachwycony nowym kolegą, wypowiadał się o nim w samych superlatywach i zaznaczał, że przed Ostrogami jest wielka przyszłość:
Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z Timem. Wymieniamy się, nie stanowi dla nas żadnej różnicy, kto punktuje, kto zbiera, kto blokuje, kto broni. Jesteśmy na podobnym poziomie i zamiana ról to dla nas pestka. Talent Tima idealnie nadawał się do akcji dwójkowych(…) Bardzo mi schlebiało, że jestem tym, od którego wiele zależy ale minęło już dziesięć lat, a ja przez ten okres nie zdobyłem mistrzostwa. Myślałem nad tym, co mogę ulepszyć i pojąłem, że nie mogę wszystkiego robić sam.
W NBA nastąpił przewrót – przez kilka miesięcy trwał lokaut, z Chicago Bulls odeszli Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman i Phil Jackson. Koniec końców, władza i zawodnicy doszli do porozumienia, sezon 1998/1999 miał zostać skrócony, ale została odsunięta w niebyt groźba jego nierozegrania. San Antonio Spurs zwietrzyli swoją szansę i weszli z rozmachem w nadchodzącą kampanię – 37 wygrane spotkania przy 13 przegranych usadowiły ich wygodnie w fotelu lidera Zachodu. Robinson zrozumiał, że wreszcie może polegać nie tylko na sobie i oddał pierwszeństwo w ataku Duncanowi. Playoffy były igraszką – Spurs przez trzy rundy tylko raz zeszli z boiska pokonani, a sposób na nich znaleźli jedynie Minnesota Timberwolves, dokonując niemożliwego w Alamodome, zatrzymując Duncana.
To się w głowie nie mieści – po tylu latach niepowodzeń, nieskutecznych prób, San Antonio znaleźli się w Finale NBA. W pełni na to zasłużyli swoją postawą przez cały sezon, byli bez wątpienia najrówniej i najlepiej grającą drużyną, acz prawdą jest, że „nie ma takiej twierdzy, której by nie zdobył osioł z workiem złota na szyi” – Spurs cierpieli na nadwyżkę talentu. W tamtych okolicznościach i uwarunkowaniach byli potęgą i Popovich musiałby dokonać niemal cudu żeby pokpić sprawę mistrzostwa. Nikt go o to nie podejrzewał, wręcz przeciwnie – w Teksasie wszyscy rozsiedli się wygodnie i z optymizmem patrzyli na to, co się będzie działo. Oponentem Ostróg został zespół New York Knicks – znaleźli się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Ich osiągniecie było ponad stan, każdy z nowojorskich zawodników rozgrywał najlepszy sezon w swojej karierze. Teraz mieli stanąć naprzeciw Dwóch Wież i podjąć walkę, 16 czerwca 1999 roku w godzinach wieczornych rozpoczęło się pierwsze starcie NBA Finals 1999.
Drużyna z Wielkiego Jabłka trochę zaskoczyła gospodarzy – po pierwszej kwarcie prowadziła 27:21, co wywołało powszechne zdziwienie na trybunach byłego stadionu futbolowego, przerobionego na koszykarską halę. To nie trwało długo, gdyż rozkaz do ataku wydali Duncan i Robinson. Ostrogi szybko odrobiły stratę, potem metodycznie budowały swoją przewagę i wygrały 89:77. Najwięcej punktów zdobył Tim Spokojny, trafiając 13 z 21 prób z gry, a do czego dołożył siedem osobistych. Dzielnie wsparli go Robinson i Jackson, odpowiednio z 13 i 17 punktami na swoich kontach. Komuś, kto nie widział, co działo się na parkiecie mogło przejść przez myśl, że dla San Antonio był to niezbyt emocjonujący dzień w pracy, lecz Duncan zaprzeczył, jakoby Spurs byli po lekkim, łatwym i przyjemnym spacerku – przestrzegł, żeby nie popaść w samozachwyt:
To wcale nie było łatwe. Knicks grali z wielką pasją i poświęceniem. Musieliśmy się bardzo natrudzić, żeby wyjść na czystą pozycję rzutową. Miałem zaledwie ułamki sekund żeby móc to zrobić. Powtarzam, to była ciężka harówka, do tej pory czuję wysiłek, jaki włożyłem w zwycięstwo.
Ostrogi nie zboczyły z obranego azymutu, Tim przemówił do rozsądku wszystkim, że gra dopiero się zaczęła. Zareagowano znakomicie – mecz numer 2 znowu zakończył się po myśli Teksańczyków, wynik 80:67 nie pozostawił złudzeń przyjezdnym. Knicks ani przez moment nie wygrywali, a w szeregach Spurs prawie wszyscy gracze z piątki startowej uzyskali dwucyfrowe zdobycze punktowe, z wyjątkiem Avery’ego Johnsona.
Po tak obiecującej formie zawodników Popovicha zaczęto się zastanawiać, czy będą oni w stanie zakończyć finały z czystym kontem. Nie było słabych punktów, nie było słabych stron, San Antonio wydawali się nie do ugryzienia. Trener Ostróg nie zgodził się z tak bezrefleksyjnym ferowaniem wyroków, owszem, wierzył w swój zespół, natomiast doceniał umiejętności adwersarzy z atlantyckiego wybrzeża i przewidywał, że tanio skóry nie sprzedadzą:
Wiem o tym, że wszyscy myślą jakby to było fajnie wygrać do zera. Przyzwyczailiśmy kibiców do tego przez ostatnie miesiące, ale chcę powiedzieć, że Knicks nie będą statystami. Nigdy nie przesądzaliśmy z góry, że będziemy lepsi i teraz jest tak samo. Moi gracze wiedzą co mają robić i nie dopuszczam do siebie, żeby mieli kogokolwiek lekceważyć.
Coach Spurs to stary, szczwany lis – nie sądził, że Knicks rzucą ręcznik. W Madison Square Garden byli groźni dla każdego, czego mieli doświadczyć Spurs. Spotkanie numer trzy padło łupem gospodarzy i zakończyło się rezultatem 89:81. Wśród nich popisową partię rozegrał Allan Houston, zdobywca 34 oczka, a w San Antonio tylko Duncan i Robinson dotrzymali mu kroku – odpowiednio 20 i 25 punktów. Postawę pozostałych lepiej przemilczeć – być może niespotykana dotąd agresja nowojorczyków była tego powodem, co zauważył Duncan:
W sytuacjach, w których zwykle trafiałem dziś nie udawało mi się nic. Bronili wściekle i nie zostawiali wolnej przestrzeni.
Spurs mieli pozostać w Nowym Jorku na Game 4 i 5. Niespecjalnie przejęli się poniesioną porażką i włączyli przyspieszenie. Wprawdzie miejscowi stawiali zacięty opór i robili, co mogli, żeby wygrać, lecz Ostrogi nie pozwoliły na to, żeby szansa na mistrzostwo wymknęła im się z rąk, zwycięstwa 96:89 i 78:77 przypieczętowały mistrzostwo NBA. Z pleców Robinsona spadł ogromny ciężar, on sam najlepiej wiedział, ile musiał się namęczyć wysłuchując narzekań rozmaitych malkontentów i ile pracy włożył w ten triumf:
Ależ to była długa droga. Boże, co za radość! Warto było przeżyć te wszystkie niepowodzenia i kryzysy i potem zakończyć dzieło – to jest największą nagrodą.
Robinsonowi szczerze gratulował jego kompan z drużyny Mario Elie – przerabiał temat nie raz i nie dwa i zdawał sobie sprawę jak nikt inny, co towarzyszy zawodnikowi, od którego tak wiele się wymaga:
Podbiegłem do Davida i pocałowałem go. Byłem z niego nieskończenie dumny. Powiedziałem mu: Dave, zamknąłeś im usta. Teraz niech cię wreszcie zostawią w spokoju.
Duncan czekał na to bardzo krótko – już po dwóch latach mistrzowski sygnet znalazł się na jego palcu, lecz przypomniał, że niewspółmiernie ważne zadania wykonali ci, będący w San Antonio przed nim:
Jest mi bardzo trudno przekazać słowami co teraz czuję. Dedykuję to wszystko tym, którzy tak długo na to czekali. David, Avery – to dla was! (…) To ludzie, którym zawsze czegoś brakowało, zawsze byli o ten krok do tyłu. Jestem szczęśliwy, że zrealizowali swój cel.
San Antonio i Nowy Jork nie spały tej nocy – koszykarze radowali się w NYC wraz z podążającymi za nimi fanami, a ci co zostali w Teksasie, próbowali dotrzymać im kroku. Było co świętować, Spurs zdobyli pierwszy tytuł w dziejach zespołu.
Drugie mistrzostwo
Z barków podopiecznych Popovicha zeszła monstrualna presja, toteż przygotowania do kolejnej kampanii były solidne, lecz niezbyt intensywne. Zawodnicy zrobili to, czego od nich oczekiwano i w San Antonio nastał spokój. Wprawdzie był on odrobinę zakłócony poprzez rzekomy transfer Duncana do Orlando Magic, ale pogłoski o przejściu na Florydę okazały się kaczką dziennikarską i Tim pozostał w Teksasie. Tak czy siak, sezon się zaczął i po cichu liczono na powtórkę sprzed roku. Zawiedziono się – Ostrogi stały się na powrót zespołem z minionych lat. Faza zasadnicza była bardzo dobra, ponieważ zespół ani razu nie zszedł poniżej 50 zwycięstw, a pucharowa nie najlepsza, w której najwyżej dotarł do Finału Zachodu i został boleśnie obity przez Lakers. Domniemywano, że ma to związek z powolnym przekazywaniem władzy w klubie – Admirał wprawdzie wypełniał swoje obowiązki, ale to Tim w tym duecie zaczynał grać pierwsze skrzypce. Jak się okazało, było to celowe działanie Robinsona:
Wcale nie czułem, że muszę być na świeczniku. Znałem swoją rolę i nie było moją ambicją żeby być najważniejszym zawodnikiem. To jak w każdej relacji – kiedy kogoś opęta pokusa władzy i rozkazywania, wszystko się rozleci. Nie na tym rzecz polega, należy znaleźć porozumienie.
Czas zrobił swoje, życia nie da się oszukać – David był coraz starszy i należało sobie uświadomić, że kiedyś Tim będzie musiał wziąć sprawy w swoje ręce i być przywódcą drużyny. Radził sobie śpiewająco – dwa razy został wybrany Most Valuable Player, raz uznano go najlepszym zawodnikiem Meczu Gwiazd. Ta druga nagroda MVP była zwieńczeniem całego mistrzowskiego sezonu 2002/2003. Spurs zwyciężyli Konferencję Zachodnią z rezultatem 60-22, a play-offy przebiegły pod znakiem 4-2 – w takim to stosunku odprawiali przeciwników z Phoenix, Los Angeles, Dallas i finalnie z New Jersey. Tim Duncan był bezkonkurencyjny – w Finale z Nets rzucał 24.2 punktu, zbierał 17 piłek, nie było na niego mocnych:
Dobrze, lepiej, najlepiej. Nigdy się nie zatrzymuj zanim dobre nie stanie się lepsze, a lepsze najlepsze.
W meczu numer 6, wieńczącym Finały 2003, duet Robinson/Duncan raz jeszcze zagrał jak się patrzy i wyjaśnił kwestię pierścienia – Tim zapisał na swoim koncie oczko, czyli 21 punktów i dołożył 20 zbiórek zaś David wykręcił solidne 13 punktów i 17 zbiórek. Po końcowej syrenie mogli spojrzeć na siebie i powiedzieć sobie – znów jesteśmy mistrzami świata.
Sam na placu boju
W lecie 2003 roku David zszedł ze sceny niepokonany – zakończył swoją barwną, trwającą czternaście lat, przygodę z NBA. Odszedł spełniony i jak sam mówił, teraz miał służyć ludziom w inny sposób niż wrzucając piłkę do kosza, było mnóstwo rzeczy do zrobienia. Oddał się bez reszty działalności charytatywnej oraz pomocy biednej, problematycznej młodzieży:
Bóg jest częścią mnie. Jego Słowo jest święte i chciałbym je głosić. Wydaje mi krótkie polecenia, a ja chcę spełnić jego wolę(…) Dawanie jest trwałe i łączy cię z innymi. Trzeba się dzielić samym sobą tym, co się posiada, nie oczekuję, że dostanę coś w zamian(…) Musimy rozwiązać ten podstawowy problem w społeczeństwie i uświadomić sens i wagę nauki. Kiedy dzieci to pojmą, znikną wszelkie kłopoty.
Tim Duncan pozostał na linii frontu – dalej miał bronić Alamo. Wywiązał się z tego perfekcyjnie, doprowadzając niemal do obłędu adwersarzy spod kosza. Nie było niczego takiego, co mogło wytrącić go z równowagi, Shaquille O’Neal próbował różnych sztuczek lecz Tim tylko dobrotliwie się uśmiechał, a Big Diesel puchł z frustracji:
Brakuje mi słów do Tima, jest jedynym graczem obok Yao Minga, z którym nie mogłem sobie poradzić. Docinałem mu, robiłem głupie miny, nabijałem się z niego, a on powtarzał tylko: Hej Shaq, uważaj na mój rzut od tablicy.
To jeszcze nic – słowa i czyny Shaqa były niewinnymi szturchańcami. Kevin Garnett, gwiazdor Minnesoty miał za nic granice dobrego smaku i uderzał poniżej pasa. Podczas jednego z wielu meczów, kiedy Duncan miał wykonywać rzuty wolne, podszedł do Tima i wysyczał:
Szczęśliwego Dnia Matki, matk(…)co.
Gdyby trafiło na kogoś innego KG prawdopodobnie zbierałby zęby z parkietu, ale nie – lider Ostróg utrzymał nerwy na wodzy i z zimną krwią prawidłowo wykonał obie próby. Oczywiście, posypały się setki pytań, dlaczego Tim machnął ręką na prostackie zachowanie Garnetta, a ten beznamiętnie wyjawił, że nie chciał zniżać się do jego poziomu:
Wiedziałem, że to wszystko służyło jednemu – żebym się wściekł i żebym przestał zdobywać punkty. Nie bawiłem się w trash-talking, ponieważ Garnettowi i reszcie zdaje się o to chodziło – mieć panowanie nade mną i nad sytuacją.
Duncan na zaczepki odpowiadał jak na profesjonalistę przystało: rzucał, zbierał i blokował. Odpłacił pięknym za nadobne – w jego kolekcji figuruje pięć tytułów mistrzowskich, piętnaście występów w NBA All-Star Game, wspomniane wyżej nagrody MVP i piętnaście selekcji do pierwszych, drugich oraz trzecich składach, uwzględniających określone sezony. Zakończył swoje zawodowe występy w 2016 roku, wybiegając przez 19 lat w koszulce Spurs, osiągając w zawodowej koszykówce wszystko, co mógł – był podkoszowym zwierzęciem, morderczo wręcz skutecznym.
Czy mógł zrobić więcej – pewnie tak, a mianowicie być bardziej otwartym dla ludzi, nie dystansować się od nich i być bardziej ekspresyjny. To jest zdanie kibiców i reporterów, którzy mieli ciężki kawałek chleba, kiedy chcieli z poważnego i skupionego na robocie Tima wyciągnąć coś więcej niż lekki uśmiech. Duncan na parkiecie pozostawał koszykarskim Janne Ahonenem:
Jeśli okazujesz podekscytowanie równie dobrze możesz okazać rozczarowanie lub frustracje. Jeśli przeciwnik je wyczuje, to wtedy jest problem.
Zdarzało się też, że Tim określał siebie mianem „głupka lubiącego dowcipy i polepszającego humor innym ludziom”, lecz zazwyczaj pozostawał zwarty, gotowy i poważny. Był świadom, że rozlicza się go z gry w kosza i wolał nie tracić energii na niepotrzebne ruchy, pyskówki z rywalami i sędziami i uczestniczenie w różnego rodzaju skandalach. Czy słusznie? Bez wątpienia. Jeśli ktoś posiada w swoim dorobku dłoń udekorowaną sygnetami należnymi czempionom i dostał się do koszykarskiej Galerii Sław, to można przypuszczać, że wybrał właściwą drogę.
Ale ten Duncan i Robinson są do bólu nudni, tylko koszykówka i Bóg…powie ktoś nieżyczliwy, na co może spotkać się z kontrą – i co z tego? Ten dialog mógł mieć miejsce w dowolnym czasie i miejscu i całkiem możliwe, że doszło do takich wielu zatem każdy może opowiedzieć się za którymś ze stanowisk. Jednak widać czarno na białym – Tim Duncan i David Robinson zaszczepili w San Antonio kulturę zwyciężania, przez kolegów postrzegani są niemal jako ideały, pozostali na zawsze wierni klubowym barwom i przemienili Ostrogi w maszynę do wygrywania.
A że ich nazwiska nie pojawiały się na głównych stronach bulwarówek specjalizujących się w tropieniu afer – raczej większość fanów San Antonio może dziękować opatrzności, że Spurs trafili się zawodnicy myślący na poważnie o swojej pracy i ceniący sobie poukładane życie bez burzliwych przejść. San Antonio Spurs są statystycznie najlepszą drużyną, mającą najwyższy współczynnik zwycięstw do porażek – bez Duncana i Robinsona tego by nie było. A że nie podawali siebie mediom na tacy i powodowali załamanie rąk u paparazzi, woleli pomagać ludziom poszkodowanym przez los, zakładać fundacje dążące do odmiany tragicznego ludzkiego położenia czy kolekcjonować białą broń – nie mogli wybrać lepiej.
Ich stroje zawisły na zawsze pod sklepieniem hali AT&T Center, są poważani i uznawani za chodzące ideały, spełnili się jako sportowcy i jako ludzie i śmiało mogą być stawiani jako wzór do naśladowania. Całe życie byli inspiracją dla innych, dawali dobry przykład i udowadniali, że dobro zwycięża – w Teksasie, a zwłaszcza w San Antonio, wiedzą o tym doskonale.
Autor: Marek Niewiadomy