Ten tekst nie dotyczy tylko pojedynczego meczu – w założeniu ma być aktualny do końca trwania tej serii. Jest pisany niedługo przed drugim spotkaniem, które może rozwiać pewne wątpliwości i nie ukrywam, że mam nadzieję, że jednak nieco namiesza kibicom w głowach. Chodzi oczywiście o lepszą grę Golden State Warriors, którzy w pierwszym starciu obnażyli sporo niedoskonałości – w mojej opinii przede wszystkim po bronionej stronie parkietu. I właśnie ten motyw uważam za kluczowy dla losów tegorocznej rywalizacji o mistrzostwo Ligi.
Golden State Warriors – w czym leży problem
Oglądając pierwszy mecz miałem nieodparte wrażenie, że to zespół gospodarzy z Toronto wyglądał, jakby miał więcej czasu na przygotowanie się do tej rywalizacji. Jak wiadomo było oczywiście odwrotnie i tutaj warto zwrócić uwagę na kwestię zachowania rytmu meczowego. A tego wydawało się momentami brakować podopiecznym Steve’a Kerra, którzy dosyć często stwarzali wrażenie, jakby walili głową w mur i oddawali rzuty „na siłę”. Zmuszała ich do tego naprawdę intensywna praca defensywna, która spychała Warriors do konieczności siłowania gry i zwolnienia tempa w ataku. Ponadto w grze Raptors pojawiło się kilka stałych elementów, które warto przeanalizować. Po piewsze w wielu sytuacjach Stephen Curry był podwajany na dystansie – często Marc Gasol zostawał wysoko w obronie pick’n’rolla, uniemożliwiając rozgrywającemu podanie lub zamykając możliwość oddania rzutu – nawet z dalekiego dystansu. Takiej obrony na zasłonach należy spodziewać się w całej serii – brak Kevina Duranta sprawia, że Curry w takiej sytuacji zmuszony jest oddawać piłkę do gracza, który nie grozi rzutem – gdyby KD był na boisku, to takie pierwsze podanie wędrowałoby w jego ręce, a to zmusza obronę do innych założeń. Kolejny element to świetna praca wykonywana przez trio Leonard-Siakam-Green, które wywierało stałą presję na obwodowych i dobrze radziło sobie z rotacją, co ograniczało także poczynania m. in. Klaya Thompsona. Możliwość łatwej zmiany krycia to stały element układanki Raptors – i po raz kolejny kłania się brak KD, jako gracza wymykającego się z szablonów i potrafiącego rzucać przez ręce. Kluczem do sukcesu wydaje się jednak świetna gra transmisyjna – nie tylko w ataku, ale przede wszystkim w obronie. Raptors nie pozwolili Golden State biegać, doskonale spowalniając ich akcje – widać wyraźnie, że taka sytuacja to nie jest naturalne środowisko nadal aktualnych Mistrzów.
Raptors w stylu Warriors
Założenia ofensywne obydwu ekip wydają się podobne, choć mimo wszystko więcej skutecznej gry wewnętrznej widzieliśmy w wykonaniu gospodarzy. Istotne jest jednak znaczenie wysokiego tempa gry, jego kontrola oraz szukanie przewag na parkiecie – Warriors zwykle upatrują ich w transmisyjnych trójkach, natomiast Raptors grają do kosza, a kontry uruchamiają jednym podaniem, by następnie błyskawicznie przemieścić się pod kosz rywali dwójką-trójką graczy.
Znakomity w pierwszym spotkaniu Pascal Siakam w dużej mierze został „otwarty” przez nieco niedokładne założenia Warriors, którzy pozwolili na to, by już w pierwszej kwarcie kilkukrotnie znalazł się w sytuacji 1 na 1 ze Stephem Currym w okolicach „pomalowanego”. Lider Warriors – choć poczynił pewne postępy w obronie – nadal nie ma szans przeciwko „długiemu” Siakamowi, który te sytuacje wykorzystywał znakomicie. Z pewnością doprowadzanie do takich przewag będzie jednym z głównych celów Raptors, a podobne założenia mogą dotyczyć także Leonarda. Co więcej – z będącym „on fire” Siakamem nie za dobrze radził sobie także Draymond Green, który jest przecież głównym elementem defensywnej układanki , ale Kameruńczyk jest dla niego po prostu zbyt energetyczny. Podsumowując wątek podobieństw w stylu – Toronto poza świetną transmisją defensywną o wiele lepiej przechodzą do ataku, na czym korzysta znakomicie biegający duet Leonard-Siakam. Jeżeli Steve Kerr szybko nie znajdzie pomysłu na zneutralizowanie tej pary, to te finały będą po prostu szybko przegrane.
Czego brakuje Mistrzom?
Ekipe z Golden State brakuje przede wszystkim matchupów defensywnych, które zaburza brak Kevina Duranta. Pomimo intensywnej pracy na Kawhim Leonardzie i rzucaniu na niego Andre Iguodali na przemian z Greenem i momentami także innymi graczami rotacji nadal brakuje równowagi, którą dałby obdarzony właściwymi parametrami lider aktualnych Mistrzów. Bez niego wszystko musi zafunkcjonować niemal idealnie przeciwko dobrze zbilansowanej drużynie Raptors. Kolejnym aspektem jest ławka rezerwowych, która z meczu na mecz będzie miała coraz większe znaczenie. Powoli dochodził będzie aspekt zmęczenia, a zauważyć należy, że każdy z trójki liderów Warriors zagrał w pierwszym meczu około 40 minut. Z pewnością fani liczą na dobrą postawę DeMarcusa Cousinsa, jednak pierwszy mecz obnażył braki w formie. Dobra wiadomość jest taka, że noga nie boli, jednak ciężko upatrywać w nim obecnie gracza, który może tę serię odwrócić. A jeżeli już poruszamy ten temat, to nie jest tajemnicą, że takim zawodnikiem w oczach fanów jest Kevin Durant – najnowsze doniesienia mówią o powrocie w Game 4, jednak czy wtedy nie będzie już za późno? Pozostaje także kwestia dyspozycji gracza oraz stopień zagojenia urazu – zbyt szybki powrót nie da Warriors nic poza obecnością na parkiecie, a na ten moment potrzebny jest i w ataku, i w obronie.
Statystyki nie kłamią
Wynik pierwszego meczu (118:109) statystycznie sugeruje, że Warriors zagrali mocno poniżej swoich możliwości po obydwu stronach parkietu, natomiast Raptors właściwie wykorzystali niedoskonałości rywali. Podopieczni Steve’a Kera w 16 meczach Playoffs (nie licząc finałów) zdobywali średnio nieco ponad 117 punktów, tracąc przy tym 110,5 punktu. Podopieczni Nicka Nurse’a natomiast zdobywali niespełna 105, ale tracili jedynie 99,5 punktu (statystyki z 18 spotkań). Choć wielu ekspertów chwali ekipę z Golden State za dobrą obronę, to mimo wszystko nie wypada ona dobrze w porównaniu z tą, którą prezentuje zespół z Toronto. Nie zadziwi więc nikogo moje stwierdzenie, że rozwiązania tego problemu dla Warriors są dwa, z czego jedno wydaje się nierealne z uwagi na ich styl gry – albo poprawiają się w obronie, narażając się tym samym na niższe tempo, które nie jest ich domeną, albo zwiększają siłę rażenia i przełamią tym samym żelazną obronę Raptors. I ten drugi scenariusz wydaje się być nieco bardziej realny, gdyż występowały elementy pozwalające Warriors punktować. Pierwszy, który sprawiał problemy obronie Toronto, to kiepska komunikacja na zasłonach w akcjach typu Stagger, które pozwalają wyprowadzić strzelca na pozycję – kilkukrotnie gracze z Toronto mieli z tym problem. Kolejna to aktywne wymuszanie fauli przez Stephena Curry’ego, który parę razy dość łatwo złapał rywali na swoje „sztuczki”. Ostatni element to gra bez piłki Klay’a Thompsona, który kiedy tylko aktywnie ścinał w stronę kosza, to potrafił zdobywać łatwe punkty – być może jego odważniejsza gra bliżej obręczy może przynieść więcej korzyści niż siłowanie jump-shooting offence, które dla rywali wydaje się nieco bardziej oczywiste.
Czas oceni, na ile zespoły będą zmieniać się w tej serii i udoskonalać braki. Być może założenia, które udało się dostrzec nieco się zmienią, jednak styl gry powinien pozostać taki sam. A to sugeruje nam możliwość kilku zwrotów akcji, co – mam nadzieję – zaskutkuje serią nie krótszą niż sześciomeczowa.