W tym sezonie mieliśmy już kilka meczów najlepszych zawodników ligi NBA, których rekordy, choćby osiągane w ostatnim tygodniu, łączą ich z graczami z lat sześćdziesiątych i erą, wydawałoby się, indywidualnych zdobyczy zawodników tak kosmicznych, że nie do powtórzenia już nigdy w przyszłości.

Tymczasem Isaiah Thomas z Boston Celtics zdobył kilka dni temu 29 punktów w czwartej kwarcie meczu przeciwko Miami Heat, tylko dwa punkty mniej od Wilta Chamberlaina, który uzyskał ów rekord (31 punktów) w swoim 100-punktowym meczu z 1962 roku. James Harden wyrównał rekord, także Chamberlaina, tym razem z sezonu 1967-68 w ilości punktów (53) zdobytych przy okazji triple double, zdobywając przy tym jako pierwszy gracz w historii ponad 50 punktów, 15 zbiórek i 15 asyst. Było to jednak dopiero 17 triple double Hardena w karierze, tej samej zaś nocy rozgrywający Oklahomy City Thunder uzyskał swoje 16 triple double sezonu (!) w pierwszej połowie meczu przeciwko Clippers (jedne z najszybszych w historii) i to Westbrook utrzymując swoją średnią sezonu na poziomie triple double ma największą szansę na to, by nawiązać prawdziwą, pełną koszykarską więź z jednym z największych rekordzistów lat sześćdziesiątych – Oscarem Robertsonem.

Jeszcze do niedawna nikt nie pomyślałby, że średnia triple dobule w sezonie będzie możliwa do osiągnięcia przez kogokolwiek po legendarnym graczu Cincinnati Royals i Milwaukee Bucks. Minęło ponad pięćdziesiąt lat i nic nie zapowiadało by miało się to zmienić. Od dziesięcioleci wszystkie dzieci wiedziały, że coś takiego jak średnia triple double w sezonie jest czymś nierealnym i fantastycznym, czymś, co nie istnieje, podobnie jak leprikony i jednorożce, można o tym jedynie przeczytać w starych dawno zapomnianych przekazach, jednak nikt nie traktował tego poważnie. I wszyscy już dawno zapomnieli o nieprawdopodobnych wyczynach w starotestamentowych czasach koszykówki, gdy ludzie żyli 400 lat, zdobywali 100 punktów w meczach i notowali średnią triple double za sezon, aż do momentu gdy na scenę nie wszedł pewien hiperatletyczny, niesamowicie umięśniony, pełen nieskoordynowanych ruchów rękami i dziwnie tańczący w najbardziej skomplikowanych rytuałach handshake’u, co rusz eksplodujący ponad obręczami ekscentryczny dyktator mody rodem z Long Beach w Californii – Russell „that nigga’s trippin’” Westbrook. Po przepracowaniu długiej i ciężkiej żałoby po odejściu swego przyjaciela (żałoby, która trwała całe dwie minuty), Westbrook nagle zrozumiał, że posiadł całą drużynę na własność jak nikt nigdy dotąd w historii NBA. Warunki atmosferyczne dla pojawienia się huraganu Russ były przed rozpoczęciem sezonu najpomyślniejsze od lat. Ów potężny żywioł po raz pierwszy mógł uderzyć z pełną mocą na terytorium całych Stanów byśmy mogli odkurzyć stare księgi i odświeżyć jeszcze raz pamięć o legendarnych czasach koszykówki i uwierzyć, że osiągnięcie średniej triple double jest naprawdę możliwe, i to nie tylko w początkach NBA, gdzie – niejeden z nas mógłby dziś rzec z nieskrywaną wyższością, szczególnie po wzięciu dopalaczy – „też miałbym średnią triple double gdybym grał przeciwko pięciu Brianom Scalabrinom, którzy właśnie wrócili z wojny”. Jakkolwiek komentarze internetowych trolli nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, faktem jest, że koszykówka ewoluuje i rozwija się, podobnie jak treningi, metody szkolenia, techniki żywienia, zdolności fizyczne zawodników. Oczywiście, że poziom teraz jest dużo wyższy niż w latach 60’, bo musi być, takie jest prawo postępu, choć nie oszukujmy się: zawodnicy pokroju Billa Russella, Oscara Robertsona czy Wilta Chamberlaina byliby gwiazdami w każdych czasach. Nie zapominajmy także, że tego co osiągnął The Big O nie powtórzył nikt, ani w latach sześćdziesiątych ani przez ponad pół wieku aż do teraz (prawdopodobnie). Nawet jeśli wyczynów Robertsona nie nagrały kamery i przepadły w otchłani czasu, nie popadajmy w rozpacz, bo Russell Westbrook jest wśród nas.

Główna różnica między czasami koszykarskich dinozaurów a naszą epoką leży w tempie gry. Aby zrozumieć jak graniczące z niemożliwością jest osiągnięcie średniej triple double przez cały sezon i jak fantastyczny jest (wciąż w procesie stawania się) wyczyn Westbrooka, którego jesteśmy naocznymi świadkami, trzeba zrozumieć jak bardzo zmieniła się koszykówka w ciągu ostatnich 50 lat. Dziesiątki lat temu osiągnięcie średniej triple double było także czymś graniczącym z niemożliwością, jednak istniało kilka czynników, które mogły ułatwić osiągnięcie tak niesamowitych statystyk graczowi pokroju Oscara Robertsona.

W sezonie 1961/1962, sezonie rekordów Oscara i Wilta, drużyn było tylko dziewięć, zawodnicy grali przeciwko sobie co kilka dni, ledwo się żegnali po skończonym meczu i po chwili znów się ze sobą spotykali, i tak w kółko. Chamberlain grał ponad 48 minut (!) w każdym meczu z powodu częstych dogrywek. Oscar Robertson także grał prawie 45 minut. Żaden trener współcześnie nie pozwoliłby żadnemu zawodnikowi na tak długie przebywanie na parkiecie. Długie minut dawały niewątpliwie większe możliwości uzyskiwania rekordów.

Średnia posiadania piłki w ofensywie (Possesions per game) w roku, w których Chamberlain miał średnią ponad 50 punktów i 25 zbiórek na mecz, a Oscar Robertson średnią triple double w sezonie, wynosiła aż 150 na mecz. Dla porównania ta sama średnia w tej chwili wynosi około 100 dla całej NBA. Większa ilość akcji i większe tempo gry, to więcej możliwości zbiórek, asyst i punktów.

Dominującym stylem gry było „biegaj i rzucaj” („run-and-gun”). Drużyny zdobywały średnio 118,8 punktów na mecz (najwyższy wynik w historii ligi), współcześnie jest to w zależności od sezonu i od drużyny, około 100 punktów.

W sezonie 61/62 drużyny zbierały piłkę 71,4 razy w ciągu 48 minut meczu, w tej chwili jest to tylko 43,9 zbiórek. Asyst (z racji tak częstego posiadania piłki, tak wielu akcji w ciągu meczu) także było nieco więcej niż współcześnie.

Dużo więcej rzucano i dużo więcej pudłowano (ponieważ skuteczność w tamtych czasach była znacznie słabsza niż jest dzisiaj), więc było dużo więcej zbiórek, stąd tak kosmiczne rezultaty osiągane przez Chamberlaina czy Russella, ponad 20 czy nawet 25 zbiórek na mecz (20 zbiórek nie osiągnął nikt od 1969 roku gdy Chamberlain miał 21,14 zbiórek, najbliżej był Rodman: 18,66 w 1992, ale jak wiadomo Rodman był królem tego elementu gry. Jako ciekawostkę można podać fakt, że w XXI wieku tylko Ben Wallace i Kevin Love po jednym razie potrafili uzyskać pułap 15 zbiórek.).

Stąd zawodnik taki jak Oscar Robertson, będący dobrym strzelcem, silnym i inteligentnym graczem podejmującym trafne decyzje przy rozgrywaniu piłki, biorącym grę na siebie, mógł utrzymać przez 6 pierwszych sezonów swoje statystyki na poziomie triple double (10,0 zbiórek, 10,7 asyst, 30,4 punktów po prawie 500 meczach w NBA!), a w sezonie 1961/1962, sezonie pełnym nieosiągalnych jak się dotąd wydawało rekordów, notował 12,5 zb. 11,4 as., 30,8 pkt.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że w 1960 roku tylko dwóch zawodników prócz B. Russella i W. Chamberlaina miało ponad 2 metry 3 centymetry wzrostu. Zawodnicy byli dużo niżsi niż obecnie. Stąd trudno dziwić się ich osiągnięciom – oni po prostu nie mieli konkurencji w zbiórkach. Także silny zawodnik jak Oscar Robertson biorący na siebie grę jak nikt inny miał nieco ułatwione zadanie pod tym względem i mógł nieco łatwiej uzyskiwać seryjnie swoje triple double.

Współcześni statystycy (Tom Haberstroh z ESPN) dokonali nawet obliczeń, z których wynika, że gdyby dostosować statystyki do szybkości gry w latach 60’ a także do minut jakie wtedy grano, Russell Westbrook już w poprzednim sezonie uzyskałby średnią triple double, natomiast Oscar Robertson, jak można zobaczyć na blogu Double Dribble, osiągałby statystyki poniżej triple double, gdyby przyszło mu grać we współczesnej lidze NBA, która różni się od tej z lat sześćdziesiątych, jakby były to rozgrywki odbywające się równolegle na zupełnie innej planecie.

Oscar Robertson zapisał się na trwałe w historii NBA, jego rekordy w pełni przynależą do epoki, w której grał, gdzie był jedną z największych indywidualności, obok takich gwiazd jak Wilt Chamberlain i Bill Russell. W końcu rzucający ponad trzydzieści punktów na mecz zawodnik, zdobywający ponad 10 zbiórek i asyst zdarzył się w NBA tylko raz – Westbrook może być pierwszym koszykarzem od ponad 50 lat, który powtórzy ten, zdawałoby się niemożliwy do zrealizowania wyczyn. Notujący średnią 10,5 zb., 10,7 as., 30,9 pkt. po 34 meczach sezonu Russell Westbrook jest fenomenem naszych czasów, beneficjentem sytuacji kadrowej Oklahomy i własnego atletycznego geniuszu.

Najważniejsze jednak pytanie jakie powinniśmy sobie zadać w kontekście zdobyczy triple double, to pytanie o sens całego tego przedsięwzięcia. Czy to się w ogóle opłaca?

Nim Westbrook rozwinął skrzydła w NBA mieliśmy od czasów Oscara Robertsona koszykarzy, których powszechnie uważa się za GOAT-ów (Greatest of All Time), a wśród nich nawet króla wszyskich GOAT-ów – Michaela Jordana, jednak żadnemu z nich nie udało się osiągnąć średniej triple double, choć wielu z nich było bardzo blisko. Najbliższe triple double sezony najlepszych zawodników w historii NBA (nie licząc Oscara Robertsona) prezentują się następująco (chronologicznie):

maxresdefault

Lebron James współcześnie także zbliża się do średniej triple double, w tym sezonie jest nawet bliżej tego niż kiedykolwiek (7,9 zb. 8.7 as. 25,6 pkt). Blisko jest także mający fenomenalny sezon Harden (brakuje tylko dwóch zbiórek, a także bylibyśmy świadkami kosmicznej średniej triple double) i D. Green ale żaden z nich raczej nie osiągnie tego pułapu, który realnie może uzyskać tylko Westbrook.

Wymienieni przeze mnie powyżej legendarni zawodnicy (włączając Lebrona Jamesa), są w większości wielokrotnymi mistrzami NBA, są uznawani za najlepszych koszykarzy wszechczasów. To, że potrafili zbliżyć się tak bardzo do osiągnięcia średniej triple double, pokazuje tylko jak wszechstronnie utalentowani byli. Każdy z nich, gdyby z racji sytuacji kadrowej mógł i gdyby bardzo, bardzo tego chciał, zapewne także osiągnąłby pułap triple double. Żaden z nich jednak tego nie uczynił, gdyż ich drużyny były zbyt wyważone, posiadały zbyt wielu utalentowanych zawodników, aby jeden z nich koniecznie musiał śrubować taką średnią. Byłoby to trochę na siłę i tego typu skupienie się na sobie jednego zawodnika mogłoby odbywać się ze szkodą dla drużyny. Tak jak w przypadku Oscara Robertsona dużo trudniej jest stwierdzić, czy zaburzył on pewną subtelną harmonię pomiędzy równowagą drużyny a własnym ego, tak w przypadku Russella Westbrooka, na podstawie dotychczasowych meczów sezonu, myślę, że spokojnie można stwierdzić, iż nie ma on po prostu wyjścia i dając z siebie wszystko (czytaj: zdobywając coś koło triple double) tylko w ten sposób może pomóc drużynie zwyciężać, i czyni to. W czasie niecałych 35 minut gry (!)– najbardziej intensywnych 35 minut jednego zawodnika jakich w koszykówce można być świadkiem.

Oscar Robertson i jego Cincinnati Royals nie zdobyli żadnego tytułu w latach sześćdziesiątych, gdy ten miał średnią triple double, choć grało z nim kilku graczy klasy Hall of Fame. Owszem, zmagać musieli się choćby z niemal niepokonanymi, rokrocznie zdobywającymi tytuły Boston Celtics, jednak wielki indywidualny sukces Robertsona nie przekładał się na żadne sukcesy drużyny. Oscar Robertson bywał oskarżany przez swoich współczesnych, że przetrzymywał za długo piłkę, że ważniejsze niż wygrywanie było dla niego czasem śrubowanie własnych statystyk. Robertson swój jedyny tytuł zdobył dopiero dziesięć lat później w 1971 roku, gdy dołączył do drużyny z Millwaukee Kareema Abdul-Jabbara. Jego średnie były już wtedy dalekie od triple double.

„Nikt nie był twardszy jak on. – twierdzi w wywiadzie dla NBA Australia Jo Jo White, który miał okazję grać przeciwko Robertsonowi – Był bardzo zdeterminowany, zawsze chciał mieć piłkę w swoich rękach i potrafił pokonać cię na wiele sposobów. (…) Kontrolował tempo gry, kontrolował drużynę, potrafił znaleźć dla siebie pozycję albo wypracować ją dla któregoś ze swoich kolegów. Panował nad całą grą.” To samo można by powiedzieć współcześnie o Russellu Westbrooku. Mamy do czynienia z dwoma wyjątkowymi talentami, tacy zawodnicy zdarzają się rzadziej niż raz na pokolenie. I tak jak Oscar, zdaniem kolejnej starej gwiazdy NBA Dicka Barnetta bardziej opierał się na stałej, zamierzonej, przemyślanej sile, którą umiejętnie nakierowywał w zależności od zmieniającego się tempa gry i okoliczności, tak Westbrook jest czystą ruchliwością, szybkością i nieprzewidywalną energią. Zdaniem Barnetta to jednak Westbrook byłby dużo trudniejszy do upilnowania przez obrońców niż Oscar Robertson przez jego nieporównywalną z nikim eksplozywność, wściekłą i niespożytą siłę z jaką atakuje kosz. Oscar zaś jego zdaniem był lepszym strzelcem niż Westbrook. Podobnie ocenia gracza Oklahomy Jo Jo White, który podziwia jego szybkość i energię. Determinacja, z jaką obaj zawodnicy podchodzą do gry, jest tym, co wyróżnia ich spośród innych gwiazd, gotowość by w czasie każdego meczu dać z siebie wszystko jest u nich na najwyższym możliwym poziomie.

W przypadku Oscara Robertsona nie przekładało się to na sukcesy drużyny, ale kto mógł pokonać w latach sześćdziesiątych Boston Celtics? Udało się to tylko raz, w 1967 roku Philadelphii Wilta Chamberlaina. Być może za porażkę należy jednak uznać fakt, że drużyna Cincinnati Royals pod wodzą Big O nigdy nie liczyła się w playoffach.

Triple double jednego zawodnika samo w sobie mogłoby nie mieć żadnej wartości, gdyby nie stały za tym zwycięstwa drużyny. W przypadku Westbrooka jedno z drugim wydaje się być zespolone (13 zwycięstw Oklahomy na 16 meczy z triple double Westbrooka). Dostatecznie utalentowani, choć nie gwiazdorscy koledzy Westbrooka potrzebują jego wszechstronnych zdobyczy, zasilania przez niego drużyny asystami, punktami i zbiórkami. Warto zwrócić uwagę na skuteczność Russella: wyraźnie polepszył się w rzutach za trzy, stał się pewnym punktem drużyny w decydujących momentach meczu, nierzadko trafiającym w tym sezonie rzuty w ostatnich sekundach. Aż samemu jestem ciekaw jak daleko na takim napędzie, jakim jest Westbrook, drużyna z Oklahomy będzie w stanie dojechać, ale wiem jedno: jest to najmocniejszy napęd w całej NBA, tak wielki, że po prostu nie ma w drużynie miejsca na żadną inną gwiazdę. Jego gwiazda jest tak wielka, że po prostu musiało dojść do sytuacji, w której chcąc nie chcąc wyrzuci ze swojego układu drugą. Są tego plusy i minusy, ale przynajmniej jest co oglądać. Nic tak nie rozgrzewa kibiców NBA, poza pojedynkami Cleveland i Golden State, jak kolejny mecz z udziałem Oklahomy City Thunder i jej największej gwiazdy – Russella Westbrooka.

Oklahoma zresztą wcale nie zmalała po odejściu Duranta, nie jest pod kreską, przeciwnie: jest w czołówce. Oklahoma City Thunder po 34 meczach jest na czwartym/piątym miejscu w Konferencji Zachodniej, z bilansem (.618), który dałby jej w tej chwili szóste/siódme miejsce w całej lidze. W końcu, jak powtarza sam Westbrook, interesują go tylko zwycięstwa. Są wysoko, w bardzo silnej konferencji i mogą powalczyć z każdym. A wszystko to dzięki najbardziej prawdopodobnemu MVP ligi w sezonie 2016/17 – Westbrookowi i jego zdobyczom triple double, które wydają się być po prostu naturalnym efektem ubocznym jego nadludzkiej niemal determinacji, zaangażowania i pasji do gry.

NBA: Pelicans poszli w small-ball

Wspieraj PROBASKET

  • Robiąc zakupy wybierz oficjalny sklep Nike
  • Albo SK STORE, czyli dawny Sklep Koszykarza
  • Planujesz zakup NBA League Pass? Wybierz nasz link
  • Zarejestruj się i znajdź świetne promocje w sklepie Lounge by Zalando
  • Ogromne wyprzedaże znajdziesz też w sklepie HalfPrice
  • Zobacz czy oficjalny sklep New Balance nie będzie miał dla Ciebie dobrej oferty
  • Jadąc na wakacje sprawdź ofertę polskich linii lotniczych LOT
  • Lub znajdź hotel za połowę ceny dzięki wyszukiwarce Triverna


  • Subscribe
    Powiadom o
    guest
    16 komentarzy
    najstarszy
    najnowszy oceniany
    Inline Feedbacks
    View all comments