Sporo pieniędzy wydać musieli New York Knicks, by zachęcić Jalena Brunsona do gry w Nowym Jorku. Teraz okazuje się, że być może będą musieli zapłacić jeszcze więcej, jeśli NBA zdecyduje się nałożyć na nich karę finansową za nieprzepisowe kontakty z zawodnikiem jeszcze przed startem rynku wolnych agentów. Wściekają się o to sfrustrowani utratą gracza przedstawiciele Dallas Mavericks, czyli poprzedniego klubu Brunsona.
To jeden z najgłośniejszych transferów letniego sezonu w NBA. Po kilku latach Jalen Brunson zdecydował się opuścić Dallas Mavericks na rzecz New York Knicks, z którymi podpisał 4-letnią umowę o wartości 104 milionów dolarów. Problem w tym, że zawodnik miał podjąć decyzję jeszcze przed startem rynku wolnych agentów, a więc jeszcze zanim Knicks mogli w ogóle zacząć oficjalnie z nim rozmawiać. Wściekają się o to przedstawiciele Mavs, bo Brunson był przez Knicks kuszony tak naprawdę od miesięcy.
Chodzi m.in. o fakt, że kilka ważnych osób z klubu pojawiło się na meczu Mavs w tegorocznej fazie play-off. Co więcej, Knicks kilka tygodni wcześniej zatrudnili też na stanowisko asystenta Ricka Brunsona, a więc ojca Jalena. Pytanie jednak, czy w przypadku kontaktów na linii ojciec-syn rzeczywiście można mówić o łamaniu przepisów? Warto też dodać, że Leon Rose, a więc prezydent nowojorskiego klubu, to długoletni przyjaciel rodziny Brunsonów, a jego syn Sam Rose jest… agentem Jalena.
Z drugiej strony, co rok mnóstwo umów zawieranych jest tak szybko po otwarciu rynku, że aż trudno uwierzyć, że zostały one dogadane w ciągu sekund czy minut, czyli przy zachowaniu odpowiedniego terminu. Tzw. tampering jest w NBA problemem, do którego liga podchodzi bardzo wybiórczo. Jeśli jednak Mavs chcieliby w jakiś sposób odegrać się na Knicks, to ewentualne złożenie skargi do NBA może skutkować karą dla nowojorskiej drużyny (grzywną lub np. odebraniem wyborów w drafcie).