Interesująco zapowiada się nadchodzący offseason z perspektywy sympatyków Los Angeles Lakers. Rzecz jasna, wszystkich najbardziej interesuje co dalej z LeBronem Jamesem. Weteran NBA może skorzystać z przysługującej mu opcji zawodnika bądź z niej zrezygnować i zostać wolnym agentem.
Choć LeBron James w swojej długiej karierze w NBA wielokrotnie stawał przed dokonaniem różnego rodzaju wyborów, wydaje się że decyzja, przed którą stanie najbliższego lata, może być jedną z najważniejszych w jego życiu. Na chwilę obecną zdania co do przyszłości gwiazdora Los Angeles Lakers są zdecydowanie podzielone. Może on zarówno zostać w Mieście Aniołów i wraz z Anthonym Davisem podjąć kolejną próbę wprowadzenia Jeziorowców na szczyt, jak i spróbować szczęścia gdzie indziej. I to nie zależnie od tego gdzie – i czy w ogóle – w lidze wyląduje jego syn Bronny.
Jak ujawnił w programie „The Rich Eisen Show” Dave McMenamin z ESPN, nawet jeśli LeBron nie będzie do końca przekonany do pozostania w Lakers, ci mają zrobić wszystko co w ich mocy, żeby tylko został. W związku z tym potencjalne warunki nowej umowy mają zależeć w pełni od samego zawodnika. Jeśli będzie chciał by z kranów płynął Johnny Walker albo udać się na wycieczkę do muzeum lotnictwa – ma mieć wszystko zapewnione.
– Lakers zamierzają za wszelką cenę doprowadzić do tego, by LeBron został z nimi na dowolnie wybranych przez niego zasadach. Może to być umowa roczna, dwuletnia, trzyletnia czy cokolwiek innego. Wszyscy w organizacji życzą sobie, żeby James nadal występował w fioletowo-złotym trykocie, do czasu aż zdecyduje się zakończyć karierę – stwierdził dziennikarz.
Wychodzi na to, że sztab LAL chce zapewnić swojemu gwiazdorowi przysłowiową gwiazdkę z nieba, byle tylko chciał z nimi zostać. Jeszcze przed sezonem przedłużyli umowę z Davisem, drugim najważniejszym graczem drużyny. Wydaje się, że Lakers gotowi są nawet przeznaczyć jeden ze swoich picków w drafcie na Bronny’ego, o ile ten ostatecznie potwierdzi swój udział. Wstępnie jest na liście zgłoszonych, ale na wszelki wypadek potwierdził również gotowość zmiany uczelni w NCAA. Jego wybór już w tym roku nie jest więc w stu procentach pewny.
Oprócz przyszłości LeBrona do rozwiązania przed następnym sezonem pozostaje jeszcze jedna istotna kwestia – wybór nowego szkoleniowca, który ma poprowadzić Jeziorowców do sukcesów. Ciekawą, aczkolwiek dość zuchwałą kandydaturę przedstawił ostatnio Byron Scott. Zdaniem byłego zawodnika i trenera Lakers, na tę posadę pasuje jak ulał… LeBron James, którego przedstawił jako jedną z potencjalnych opcji.
– Niech zrobią LeBrona trenerem. Słuchajcie, kocham go i szanuję i myślę, że jest jednym z najlepszych koszykarzy w historii, ale widzę też, że on już teraz podejmuje wiele decyzji, które mogą przypominać tryb działania trenera a nie zawodnika. Jeśli pozwalacie mu na to, niech usiądzie na ławce i pracuje jako główny szkoleniowiec – z nutką złośliwości zaproponował 63-latek w programie „Undisputed” na antenie Fox Sports 1.
Coś w tym jest. Nie da się zignorować faktu, że ze zdaniem LeBrona liczą się właściwie wszyscy w organizacji, a on sam dorobił się pseudonimu „LeGM”. Nawet jeśli kandydatura Jamesa na szkoleniowca nigdy nie będzie rozważana – a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości – przy ostatecznym wyborze jego zdanie na pewno będzie brane pod uwagę. Tym bardziej jeśli ma zostać w LA.
Inna sprawa, że propozycja Scotta jest niemożliwa do zrealizowania także z innego powodu. NBA jakiś czas temu zniosła możliwość zatrudniania przez drużyny grających trenerów, by tym samym uniemożliwić uchylanie się od przestrzegania zasad dotyczących górnego pułapu wynagrodzeń. W związku z powyższym, dopóki oficjalnie nie zawiesi butów na kołku, LBJ na pewno nie zostanie trenerem Lakers.
Wciąż za to może być ich zawodnikiem, o ile rzeczywiście w organizacji są zdeterminowani, by dać mu wszystko, czego zażąda. Pytanie tylko co na to kibice. Choć LeBron James jest daleki od bycia po drugiej stronie rzeki (średnie z minionego sezonu na poziomie 25,7 punktu, 8,3 zbiórki oraz 7,3 asysty to wciąż ligowy top), nie da się ukryć, że jest obecnie najstarszym koszykarzem w NBA. Fanom ekipy z Miasta Aniołów może się nie spodobać pomysł, aby ich ukochany zespół płacił blisko 40-letniemu graczowi ponad 50 milionów dolarów rocznie przez kolejne dwa lub trzy sezony. Z drugiej strony alternatywą może być popadnięcie w przeciętność, a tego w Los Angeles też z pewnością nie chcą.