Dziś o 18:00 w Ergo Arenie rozpoczną się derby Trójmiasta. Filip Dylewicz udzielił obszernego wywiadu oficjalnej stronie Trefla. Mówi o emocjach jakie towarzyszą derbom, o podziałach, ale też o obecnym sezonie Energa Basket Ligi. Spotkanie Trefl – Asseco od godz. 17:50 transmitować będzie Polsat Sport.
– Czy derby są dla was, zawodników, spotkaniami wyjątkowymi i z jakiego względu?
– Mecze z Asseco są dla nas wyjątkowe, ale przede wszystkim stają się niesamowitym przeżyciem dla kibiców. Po rozstaniu dwóch zespołów powstały dwie grupy – nie do końca to jest dla mnie zrozumiałe, że wyczuwa się taki konflikt między drużynami. My, jako zawodnicy, aż takiego konfliktu nie wyczuwamy, natomiast rzeczywiście derby są derbami i, jak to się mówi, rządzą się swoimi prawami. My, jako Trefl, zrobimy wszystko, żeby zwyciężyć w tym meczu, ponieważ jest on bardzo istotny w kontekście walki o play-offy. Oczywiście chcielibyśmy, żeby tak jak podczas finałów parę lat temu hala wypełniła się i do ERGO ARENY przyszło 10 tysięcy kibiców. Na pewno miło by było, jakby w ten czwartkowy wieczór również hala pękała w szwach.
– Wróćmy do początków derbów. W pierwszym sezonie po powstaniu dwóch ekstraklasowych klubów w Trójmieście grałeś we Włoszech, a później wracałeś tutaj, do Trefla. Dlaczego właśnie Sopot, a nie Gdynia?
– Trefl jest moim domem – to zespół, w którym rozwinąłem skrzydła, dzięki któremu miałem szansę, żeby grać i się rozwijać. Na pewno w dużej mierze przyczyniła się do tego pasja i miłość do koszykówki dwóch panów – Kazimierza Wierzbickiego i Jacka Karnowskiego, wspólnie tworzących wielki, trójmiejski basket. Cieszę, że mogłem być i nadal jestem jednym z elementów tej układanki. Wspólnie budowaliśmy piękną, bogatą historię Trefla i jestem niezmiernie szczęśliwy, że miałem szansę, żeby tutaj grać. Dzięki temu, że grałem w ekipie z Sopotu mogłem wyjechać do Włoch i nie widziałem innej opcji, żeby grać gdzieś indziej niż w Treflu. Tu wszystko się zaczęło i ta historia nadal trwa.
– To będą Twoje 20. derby. Na razie masz bilans dziesięciu wygranych i dziewięciu porażek, a co ciekawe, bez ciebie, zespół ma dziesięć meczów i tylko jedną wygraną z Asseco. Czy można powiedzieć, że Filip Dylewicz jest dla Trefla talizmanem?
– Nie mi to oceniać, robię swoje i staram się pomagać najlepiej jak tylko potrafię. Bywają mecze słabsze, mecze lepsze, natomiast zawsze liczy się całokształt i wynik drużyny. Koszykówka jest sportem zespołowym i dla mnie zawsze priorytetem jest właściwe funkcjonowanie zespołu, a nie sukces jednostki. Cieszę się, że mogę pomóc drużynie, ale zwyciężamy razem.
– Masz 19 derbów za sobą, które z nich są najbardziej pamiętne?
– Wszystkie derby są pamiętne. Jak już powiedziałem, derby są czymś wyjątkowym, szczególnie dla fanów. My, jako zawodnicy, zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy dla kibiców, a nie kibice są dla nas. Wsparcie z trybun, zwłaszcza w derbach, dodatkowo nas motywuje. Gdzieś tam z tyłu głowy zawsze jest myśl, żeby nie zawieść fanów, żeby zawsze dać z siebie sto procent. Chcemy sprawić, żeby kibice mogli dumnie chodzić po Trójmieście, mówiąc, że to ich zespół jest najlepszy. To jest sport i wszystko może się wydarzyć, ale w czwartek będziemy dobrze przygotowani, jesteśmy dobrym zespołem i myślę, że wygrana jest jak najbardziej w naszym zasięgu.
– Wróćmy wspomnieniami trochę bliżej, bo zaczęliśmy od 2010 roku. Przejdźmy do ostatniego meczu derbowego. Wiemy, że nie było to tak do końca pewne, że zagrasz w tym spotkaniu. Wyszedłeś na parkiet trochę na własną odpowiedzialność?
– Tak, tak. Miałem drobne problemy, w zasadzie trenowałem jeden dzień. Chciałem zagrać w tym meczu i moja ambicja sportowa wzięła górę. Zadziałał fakt, że to są derby i mimo własnych kłopotów muszę pomóc drużynie. Nie wiadomo było jak zaprezentuję się w tym spotkaniu, ale chyba wyglądało to całkiem nieźle. Pomogłem drużynie, a super rzut Kuby Karolaka dał nam wygraną w Gdyni. Tam naprawdę gra się ciężko, a Asseco pod skrzydłami trenera Przemysława Frasunkiewicza prezentuje się bardzo dobrze. Gdynianie są ambitni i wykorzystują swoje atuty. W grudniu zagraliśmy bardzo ciekawe spotkanie i mam nadzieję, że w czwartek w ERGO ARENIE będzie równie ciekawie.
– Ostatnia akcja meczu grudniowego w Gdyni – Kuba Karolak mówił, że ustaliliście dwie opcje – piłka mogła pójść do ciebie lub do Kuby. Czy było faktycznie tak, że mogłeś kończyć tę akcję, ale się przewróciłeś?
– Tak, poślizgnąłem się na naklejce i całe szczęście, że tak się stało, ponieważ być może mój rzut nie wpadłby do kosza. Natomiast Kuba był w tym meczu fenomenalny, trafiał w zasadzie z każdej pozycji i dał radę też w tej ostatniej akcji. Nie zawsze rozpisany plan wychodzi, defensywa przeciwników pozwala na jedno, ale zabiera drugie. W tym przypadku akurat naklejka parkietu zabrała nam całą koncepcję, a to otworzyło drogę Kubie, który wykorzystał szansę i przypieczętował zwycięstwo.
– W grudniowym meczu nie miałeś okazji zagrać tej ostatniej, finalnej akcji, decydującej o zwycięstwie, ale wiele razy zdarzały ci się takie akcje. Co czuje zawodnik w takim momencie, gdy daje zwycięstwo albo kiedy jego drużyna wygrywa po rzucie w ostatniej sekundzie?
– To było widać po reakcji Kuby, który zamiast pobiec do kolegów na ławce, po prostu wybiegł tunelem awaryjnym z hali. To jest coś niesamowitego, wspaniałe przeżycie. Miałem kilkukrotnie szansę przekonać się na własnej skórze, jak piękne są to chwile dla zawodnika, dla drużyny i dla kibiców. Cały czas mówimy, że kibice są najważniejsi i chyba o to chodzi, żeby nasza euforia przełożyła się na kibiców.
– Wygraliście trzy mecze z rzędu w ERGO ARENIE – zwyciężyliście kolejno z Polpharmą, AZS-em i Rosą Radom. Czy przedłużycie tę serię w czwartek?
– Na pewno bardzo bym sobie tego życzył i chciałbym, żeby z trzech meczów zrobiło się dziesięć wygranych z rzędu.
– Czyli zahaczamy o play-offy?
– Cały czas naszym planem są play-offy. Dojście Jermaine’a Love’a i Obiego Trottera spowodowało, że złapaliśmy drugi oddech. Gramy naprawdę dobrze, trener Kloziński ma ciekawą koncepcję, którą potrafi przełożyć na drużynę i dać nam kolejne zwycięstwa. Nie mogę obiecać, że wygramy wszystko do końca sezonu, ale zapewniam, że zawsze damy z siebie wszystko. Każdy z nas ma gdzieś tę żyłkę, która mówi, że nienawidzimy przegrywać, ale kochamy wygrywać.
– To na koniec – ile derbów jeszcze przed Filipem Dylewiczem?
– Ciężko powiedzieć, czas leci tak szybko, a lata mijają jeszcze szybciej. Człowiek jest coraz starszy, jednak dopóki czuję się dobrze i mogę pomóc drużynie, to chcę grać jak najdłużej. Trudno mówić o terminach, bo w wieku 38 lat może się wszystko zdarzyć nagle, ale na dziś mogę powiedzieć, że nie czuję się absolutnie na swój wiek.
– Czyli w tym momencie możemy jeszcze liczyć, że kolejne sezony i derbowe spotkania odbędą się z Filipem Dylewiczem w składzie?
– Życzył bym sobie tego bardzo. Mam nadzieję, że tak będzie, a kibiców proszę, żeby trzymali za mnie kciuki jak najdłużej.
źródło: Trefl Sopot
[ot-video][/ot-video]