LeBron James w siódmym występie w finałach w swojej karierze zdobył w tym roku swój trzeci mistrzowski pierścień. Pomyślałem, że chciałbym zobaczyć jak prezentują się statystyki LeBrona Jamesa w tych najważniejszych meczach playoffów. Podobno w Internecie wszystko można znaleźć, jednak, o dziwo, nikt dotąd nie obliczył średniej LeBrona ze wszystkich najważniejszych meczów sezonu.
Wszedłem na stronę NBA Basketball Reference i zabrałem się za obliczenia i porównałem jego osiągi do zdobyczy Michaela Jordana w finałach. Jest na to dobry moment, obaj zagrali podobną liczbę meczów o tytuł (Jordan 35, Lebron 40 – grał w jednych finałach więcej). Tegoroczne zwycięstwo nad drużyną Golden State Warriors dające mu trzeci tytuł mistrzowski zachęciło wielu komentatorów do nowych porównań Jordana i Jamesa, niektórzy wręcz stwierdzili, że LeBron wreszcie udowodnił, iż jest lepszy niż legendarny gracz Chicago Bulls. Sam LeBron poczuł się na siłach, by na nowo zacząć mówić o sobie jako o pretendencie do tronu zajmowanego przez swego idola. Mimo mojego przekonania o tym, że to Michael Jordan jest najlepszym koszykarzem na świecie, tekst ten będzie mimo wszystko wielką pochwałą dla LeBrona Jamesa (wskoczył on właśnie na dziesiąte miejsce w klasyfikacji strzelców wszech czasów ligi NBA nie mając jeszcze 32 lat), a wnioski, choćby na podstawie statystyk obu zawodników w finałach każdy będzie mógł wyciągnąć sam. Pod koniec tego felietonu można zobaczyć pełne ich zestawienie, nim jednak je przedstawię, chciałbym jeszcze na chwilę zatrzymać się na tegorocznych finałach pomiędzy Golden State Warriors a Cleveland Cavaliers.
Chyba nie dość zostało jeszcze powiedziane o tym co się stało w tym roku w finałach NBA. Mam poczucie, że wielkość dokonania graczy Cleveland Cavaliers nie została należycie pojęta, rozważona, przynajmniej nie w taki sposób w jaki ja mam potrzebę to wyrazić.
Warto na początku nowego sezonu obfitującego już w całkiem sporo fenomenalnych meczów wielkich gwiazd NBA, przypomnieć sobie jeszcze raz nieprawdopodobny czerwcowy okres, rozgrzać się jeszcze raz atmosferą tamtych dni, zachwycić się magią najlepszej koszykarskiej ligi świata, gdzie, co udowodniły ostatnie finały, naprawdę wszystko jest możliwe.
Jeśli przegrywasz trzy do jednego w finałach NBA oznacza to tylko jedno. Twoja głowa jest już zakuta w dyby i czekasz tylko aż któryś z tych facetów podejdzie do ciebie i cię wykończy. Tak było zawsze w historii NBA, we wszystkich finałach i nie było od tego wyjątku. Każdy kto przegrywał trzy jeden, nie był w stanie wygrać trzech kolejnych meczów i poddawał się odwiecznemu fatum. Nikt w kilkudziesięcioletniej historii NBA nigdy nie odwrócił losów finałowej serii przegrywając 3:1. Nikt prócz Lebrona Jamesa i jego Cleveland Cavaliers.
Zarówno Steph Curry jak i Klay Thompson… trudno powiedzieć co się stało… Wszak potrzebowali już tylko jednego zwycięstwa, a mieli na to aż trzy mecze. Po rekordowym sezonie. Po pobiciu rekordu Bullsów Jordana. Po także niesamowitym powrocie gdy przegrywali już 3:1 z Oklahomą w finale konferencji. Czuli się chyba już zbyt nadludzcy, zbyt boscy, nietykalni… Predestynowani przez jakieś wyższe siły do mistrzostwa. Nie ma szans, że robisz w sezonie rekord 73 zwycięstw i nie zdobywasz tytułu. Zabójca z dziecinną twarzą Stephen Curry (ach, jak kocham te pseudonimy i porównania w sporcie. Czasem jak słucham amerykańskich komentatorów mam wrażenie, że np. zamiast o Michaelu Jordanie, mówią o Tedzie Bundym albo Johnie Gacym. Tylu tych facetów wykończył, że aż dziw, że Jordan nie skończył na krześle elektrycznym), tak więc Curry zagrał przecież tak genialny sezon, w którym miało się wrażenie, że rzeczywiście sprzyjali mu wszyscy bogowie koszykówki: w ostatnim meczu przekroczył granice 400 trójek (potrzebował trafić ich 8, a trafił 10! Modliłem się, by mu się to udało), do ostatniego meczu ważyło się czy jego drużyna pobije rekord Chicago z 1996 roku (tu akurat modliłem się, żeby im się nie udało, żeby co najwyżej wyrównali rekord, ale mieli w końcówce dużo szczęścia. Jestem jednak przekonany, że gdyby to Chicago Bulls miało ten komfort grania po rekordzie Golden State, to kilka tych porażek jednym punktem z sezonu 95/96 potrafiliby siłą woli przemienić na W i mieliby tych zwycięstw jeszcze więcej). Wracając do Curryego, utrzymał on swe nieziemskie statystyki: ponad 30 punktów na mecz, nie pozwolił przez cały sezon by jego skuteczność z gry spadła poniżej 50 %, 45% za trzy, 90% z osobistych, czemu także kibicowałem do samego końca, nie mogąc uwierzyć jak perfekcyjny jest jego sezon. Wszystko to osiągnął. To był najprawdziwszy koszykarski mistrz Jedi w akcji. Czarodziej, geniusz. Takiej finezji, lekkości, łatwości w zdobywaniu punktów nikt nigdy nie wiedział.
I to gwiazdorskie zblazowanie, rozluźnienie, które wkradło się do jego gry w finałach… Te wszystkie niechlujne podania za plecami w trybuny zamiast prosto do Thompsona, niepotrzebne, absurdalne, gdy ważyły się losy całego ostatniego spotkania… można chyba mimo wszystko zrozumieć. No tak. Czy naprawdę można się temu dziwić? Wygrywali już 3-1, na miłość boską… Pobili wszelkie rekordy. Wystarczyło im jedno zwycięstwo do upragnionego tryumfu. Byli już na samym szczycie. A jednak bogowie opuścili Curryego. To cudowne dziecko koszykówki łamiące wszelkie reguły, rzucające sobie z dziewięciu czy dziesięciu metrów jakby to był żart, zostało na tym padole same, tak jak my wszyscy. Cały magiczny czar gdzieś zniknął, moc z cudownej krainy koszykówki opuściła go. Trójki w ostatnich meczach, kiedy ich najbardziej potrzebował, przestały wpadać. Kyrie Irving natomiast trafia ostatni decydujący rzut dający zwycięstwo Cleveland. Nigdy los nie okazał się być bardziej kapryśny, a dziwne tajemnicze pełne ironii siły wszechświata o jakich śpiewała Alanis Morissette w kawałku Ironic były niemalże namacalnie widoczne na parkiecie, w tym jak zmieniały swe typy, swoje upodobania i to kogo wspierają a komu życzą przegranej, szczególnie w momencie gdy śmiałek-śmiertelnik poczuł się już zbyt pewny swego. Nie tylko w mitologii greckiej ludzie byli marionetkami w rękach bogów. Byliśmy tego świadkami zaledwie parę miesięcy temu na parkietach NBA. Te finały były więcej niż fenomenalne. One do dzisiaj pozostają trudno wytłumaczalne, ocierające się o coś fantastycznego, nierealnego, mitycznego. Oglądając zmagania Cleveland i Golden State czuć było niewidzialne działania, niewidzialną rękę jakichś wyższych sił, od których łaski zależy zwycięstwo lub przegrana i do ostatniej chwili nie możesz być pewnym swojego losu, nawet gdy już wydaje ci się, że nic nie odbierze ci zwycięstwa. Także wtedy gdy już wiesz, że przegrywasz, nagle nie wiedzieć skąd pojawia się jakaś niewidzialna ręka, która ci pomaga, podnosisz się, i nagle wszystko się zmienia: wstępuje w ciebie jakiś nowy duch, zaczynasz wierzyć – w siebie i w to, że możesz być tym herosem, który dokona niemożliwego. Reszta była już historią…
Zostawmy jednak na chwilę w spokoju metafizykę.
Może po prostu Curry nie był w formie. Przemęczony kontuzjami… Nie tłumaczył się, twierdził że był zdrowy. Co nie znaczy, że w swojej (nie)zwykłej formie. Kilka opuszczonych meczów mogło spowodować utratę pewności siebie. Wydawał się być wytrącony z równowagi, wyprowadzony ze swojego rytmu, nieskupiony, gdzieś indziej.
A może zawodnicy Golden State okazali się być zbyt miękcy żeby zadać ostateczny cios? Czy rzeczywiście? Widzieli już Lebrona, ręce i głowa wystają z otworów w drewnianych pętach, obok leży topór (jeśliby wrócić do tej metafory). Wystarczyło uderzyć. Bawili się. Niefrasobliwi, lekceważący. Dlaczego nie dokończyli dzieła? Byli tak blisko. Czego się bali? Sens wszelkich misteriów na całym świecie (a niewątpliwie sezon NBA także dla wielu z nas staje się swego rodzaju kultem religijnym i to dla wtajemniczonych, bo nie zawsze można pozwolić sobie na wykupienie NBA League Pass – te pełne nerwów noce gdy sopcast nie działa albo transmisja się zacina, kto tego nie zna? – a i w Polsce umówmy się daleko nam do innych krajów jeśli chodzi o popularność tego najlepszego sportu pod słońcem), tak więc sens misteriów we wszystkich kulturach jest taki, że ktoś musi umrzeć, żeby mogło narodzić się nowe życie. Nowy sezon. Nowy zwycięzca. Lebron James musiał zginąć, zaliczyć piątą porażkę w finałach, po której nie podniósłby się może już nigdy, a Golden State Warriors byliby już na prostej drodze do pierwszego od czasów Lakers (było to już14 lat temu) three-peat. Że to brutalne? Tak, Curry był bardziej baby-faced niż assasin w tych finałach, widocznie jak już sobie powiedzieliśmy był zbyt wyluzowany, a równocześnie zmęczony niemożliwym, magicznym i rekordowym sezonem. Podobnie jak całe Golden State. Zbyt już chodzący z głową ponad chmurami Curry, żujący ochraniacz na zęby wśród Cumulusów i przelatującego ptactwa, wyciągający tryumfalnie palec wskazujący gdzieś tam w kierunku panów Olimpu, boski Curry, co to nie będzie się bawił w takie przyziemne sprawy samemu czując się jakoś może trochę nieswojo by tak Lebrona bezwzględnie wykończyć oddał topór w ręce Draymonda Greena. Czy to ważne kto zada ostatni cios? I tak już wygraliśmy. Tyle że ten zrobił coś na co nikt w hali Oracle Arena i przed telewizorami nie był gotów. Przed dokonaniem egzekucji, wpadł mu do głowy pewien chory pomysł… Postanowił, że zanim zetnie mu głowę, chwilę się z nim pobawi. Jeśli ściąć mu głowę, czemu by go nie walnąć raz w jajka? Król jest nagi… Kiedy jak nie teraz? Kusiło go. Usłyszał jakiś diabelski podszept. „Tak jak tego wąsatego Nowozelandczyka z Oklahoma City Thuder”, który notabene prawdopodobnie nie powtórzy już wyczynu swego ojca, co spłodził prócz niego siedemnaścioro innych dzieci (swoją drogą ciekawe o ile wzrastają szansę na to, że któreś z twoich dzieci będzie grało w NBA w zależności od tego jak wiele ich masz? Czy może trzeba próbować aż do skutku?).
Cha, cha! Tego było za wiele! Green zapomniał, że od 2012 roku można kopać po jajkach tylko dwa razy w ciągu playoffów, za trzecim razem wg nowych przepisów dostajesz zawieszenie na kolejny mecz. Donkey, please! Zarżnij go, niech leje się krew, liż i pij, chłepcz ją ciepłą aż się cały wykrwawi, tylko nie wal przedtem gościa w jajka. It’s not cool, dude. Zwłaszcza, jeśli zrobiłeś to już dwa razy kolesiowi, którego stary (wciąż jestem pod wielkim wrażeniem i powtórzę) zrobił 18 dzieci (!), a on już nie zrobi przez ciebie raczej żadnego.
Taki żart. Wiadomo, czasem się po prostu tak zdarza, że w przeciągu paru dni uderzasz kilka razy kolesi poniżej pasa, ręce i nogi prowadzą czasem swój bardzo bogaty i niezależny od nas żywot. Fakt faktem, że został wykluczony i musieli sobie radzić bez niego.
Andrew Bogut wziął od niego narzędzie zbrodni, ale to się musiało tak skończyć. Ledwo doszedł do niego, Bogus jakoś stracił równowagę, potknął się, szczęście, że samemu się nie zabił. Skończyło się na kontuzji i drużyna straciła kolejnego drwala, który miał rąbać to drzewo w Ohio! Lebron nie czekał ani chwili. Wywęszył swoją szansę ucieczki. Co się tu dzieje? Greena nie ma, Boguta nie ma, a tam to Curry, jego swag opętał go, rzuca, odwraca się od kosza nim piłka wpadnie, podnosi ręce do góry, a piłka nie wpada, ten tańczy Nae Nae Dance, publika szaleje jak zahipnotyzowana, choć kosza wcale nie było. Nikt nie zauważa, że nic mu nie wpada, wszyscy się cieszą! Nawet sędziowie i ci goście co odświeżają na bieżąco wynik połapali się dopiero teraz, że zaliczyli mu kilka koszy, które w ogóle nie wleciały, dopiero chwilę temu do nich doszło, że Curry skacze i tańczy i wyciąga do góry ręce, i przybija piątkę z kolegami zupełnie bez sensu, z przyzwyczajenia, w rzeczywistości my wcale nie przegrywamy, mamy jeszcze szansę wygrać to, te kosze się nie liczą, ich nie było, to jakaś zbiorowa halucynacja. Prawdziwy wynik właśnie został przywrócony, zaczynamy od zera. Curry nie ma formy, Green jest zawieszony, Bogut kontuzjowany. Jest ze mną Kyrie, jest Love, jest JR, co my robimy? Naprawdę mam przegrać finały po raz piąty? Dostawać się do finałów co roku po to tylko, żeby dostać znowu w dupę – po to ja jestem wybrańcem, po to żyję? Wybrany, żeby przegrywać w najważniejszych meczach! Nie będzie żadnego usprawiedliwienia. Wszyscy są zdrowi. Gramy pełnym składem i przegrywamy. Mieli rację. Jestem beznadziejny. Stanę się największym pośmiewiskiem, miałem być największą gwiazdą, miałem być lepszy niż Jordan, a jestem największym loserem w historii! Dlaczego nasze głowy są w tych pieprzonych dybach? Co tu w ogóle robią jakieś kurde dyby? Panowie, wstajemy, jest robota do wykonania! Krok po kroku. Mecz za meczem. Po kolei. Jedziemy z nimi!!!! Follow my lead!
W całej historii rozgrywek najlepszej ligi na świecie oszukać przeznaczenie z nożem (toporem. Dobra, już może starczy, co?) na gardle w finałach potrafił tylko Lebron James. Niemożliwe stało się faktem. Nikt, powtarzam nikt nie był w stanie tego przewidzieć.
Trudno znaleźć nawet jakąkolwiek perspektywę dla zrozumienia jak niemożliwy był to powrót, z jakim cudem mamy do czynienia. Przegrywasz 1-3 w finałach to znaczy, że już po tobie, przykro mi. Pozamiatane, do widzenia. Wszyscy komentatorzy wiedzieli, że będzie taki finał. Stephen A. Smith narzekał w First Take’u jeszcze przed sezonem że będzie nudno, że wszystko już wiadomo, że drużyna z Oakland zostanie mistrzem. Spotkają się w finale z Cleveland i wygrają z nimi. Wiedział to każdy wróżbita Maciej, wszystkie manaty, ośmiornice i żółwie typujące wyniki meczów – wszyscy dziwnym trafem jeszcze nim się sezon rozpoczął tytułowali mistrzem Golden State Warriors. I Wojownicy, którzy wygrali 73 mecze… drużyna, która wygrywa 73 mecze bijąc rekord Bulls z sezonu 95-96 jest predestynowana do mistrzostwa. Nie ma mowy, że bijesz rekord Bullsów i nie zdobywasz mistrzostwa. I doszli do finałów i gładko prowadzili 3:1. Nie ma mowy, że nie zdobywasz mistrzostwa! A jednak coś się pomyliło we wszechświecie, doszło do jakiejś aberracji, błędu na skalę kosmiczną. To tak jakby nagle Ziemia zaczęła się kręcić wokół Słońca (to Ziemia nie kręci się wokół Słońca?), tak jakby woda w temperaturze – 20 stopni zamieniła się w ogień, albo coś równie nienormalnego. Lebron James wzniósł się w niebiosa, własnoręcznie poprzestawiał wszystkie gwiazdy tak, by pokazywały i mówiły: mistrzem zostanie Cleveland Cavaliers, spoliczkował wróżbitę Macieja, Stevena A. Smitha, manata Patryka i ośmiornicę Paula i wszystkie żółwie, które miały czelność typować przed sezonem Golden State. Poprzemieniał naklejki w komorach losujących między swoją a przeciwną drużyną. Zmienił swoje przeznaczenie.
Tego nie zrobił nawet Jordan. I nie jest to żadną ujmą dla Jordana, oczywiście całkowicie przeciwnie, jak jesteś najlepszy, nie doprowadzasz do takiego momentu, w którym przegrywasz 3:1 i musisz liczyć na jakiś cud. Jordan nigdy nie był postawiony w takiej sytuacji jak Lebron. Jordan wygrywał wszystko potrzebując do tego maksymalnie sześciu meczów. Nie było mowy o żadnych powrotach w finale. Bullsi wygrywali praktycznie zawsze od początku do końca, 4:1, 4:2, wszystko pod kontrolą. Ale Lebron znalazł się w takiej sytuacji i zwyciężył, czego nikt wcześniej nie dokonał. Oddajmy mu za to należyty szacunek, bo dzięki niemu byliśmy świadkami czegoś nowego, czegoś niezwykłego. Nie będę w tym odosobniony jeżeli powiem, że Lebron James powinien już w tej chwili przekonać największych sceptyków, że jest jednym z najlepszych w historii. Nie jest Jordanem, ale widzi go już u góry. Wcześniej Jordan był tak daleko, że nawet nie mógł go dostrzec. Teraz coś majaczy tam w oddali. A obok już są: Magic, Bird, Chamberlain, Russell, Kobe, Shaq, Dr. J, Oscar Robertson, na różnych wysokościach. Lebron jest pośród nich.
Owszem, Lebron miał obok siebie genialnego Irvinga. Jordan miał Pippena. Tak to już jest w przyrodzie. Nie zmienia to faktu, że warto chwilę poświęcić Irvingowi. Statystyki Irvinga z finałów? Ostatnie trzy mecze: równo 30 punktów, 1,7 przechwytów, 1,3 bloków. 100 procent z linii rzutów osobistych, ponad 52 procent skuteczności z gry, 53 procent za trzy (po trzy trafione trójki w każdym meczu). Jeśli wziąć pod uwagę pięć ostatnich meczów, spośród których Cleveland wygrało cztery, jego statsy jeszcze się polepszają. 31 punktów, wciąż ponad 50 procentowa skuteczność. Dodajmy do tego decydujący o mistrzostwie rzut za trzy punkty i możemy mówić o jednym z najlepszych strzeleckich popisów w historii finałów dokonanym przed 24-letniego chłopaka!
Średnie zdobycze Lebrona Jamesa w tych trzech ostatnich meczach robią jednak nawet większe wrażenie. Dwa 41-punktowe mecze, łącznie 36,3 pkt. na mecz (506 % FG, 421 % za 3), do tego dające niemal średnią triple double 11,7 zbiórek, 9,7 asyst. W obronie był także absolutnym potworem: trzy bloki i trzy przechwyty w każdym meczu. W pięciu ostatnich meczach finałów zdobywał wciąż kosmiczne 33,2 pkt na mecz (przy jeszcze lepszej skuteczności z gry wynoszącej 516 %), 11,8 zb., 8,8 asyst.
Tak, taki niemożliwy powrót mógł się udać tylko w przypadku wzniesienia się na tak nierealny poziom przez Lebrona, Irvinga i całą drużynę. Nikt mistrzowskich tytułów nie wygrywa sam, także Jordan. Nie odbiera to niczego Lebronowi, który był prawdziwym liderem Cleveland.
Podsumowując. Lebron James w wieku 31 lat zdobywa swój trzeci mistrzowski pierścień, zostaje po raz trzeci MVP finałów. Pozostaje ważne pytanie: czy Lebron James zdołał odkupić swoje winy: szczególnie za przegrane finały przeciwko Dallas w 2011 roku, gdzie całkowicie zapadł się pod ziemię?
Moim zdaniem zdecydowanie tak!
Lebron nie tylko w ostatniej chwili obronił swój honor, w tym samym momencie przeszedł także do historii, zrobił coś w swojej karierze, czego nie zrobił nikt inny. Odwrócił całe spojrzenie na niego o 360 stopni. Z wielkiego przegranego przeistoczył się w kilka dni w wielkiego zwycięzcę. Heroiczne zwycięstwo nad najlepszą drużyną w historii sezonu zasadniczego i jednogłośnym MVP to osiągnięcie, którego potrzebował Lebron by zmazać swoje słabsze niegodne wielkości do jakiej aspiruje występy z przeszłości – i dokonał tego w pełni!
Lebron nie jest Jordanem, nie jest Magiciem, ale także żaden z nich nie jest nim. Lebron ma swoją własną historię, wspina się na Mount Rushmore w swoim rytmie, idąc swoją ścieżką, po swojemu.
Przegrałem bo zawaliłem? Inni nie zawalali? Trudno – mógłby powiedzieć Lebron. Będę co roku w finałach, będę przegrywał częściej niż wygrywał, będę walczył z przeciwnościami losu, kontuzjami kolegów, będę sam na polu walki, ale się nie poddam. Krytykujcie mnie, obrażajcie, zniesławiajcie, a ja i tak wrócę za rok i zrobię coś czego nikt nigdy nie widział. Bo jestem najlepszym koszykarzem na świecie. Jeżeli Jordan jest wybrańcem bogów (samym bogiem!), co to z nudów gra sobie w baseball dwa lata w czasie swego prime’u, bo czemu nie? To Lebron jest człowiekiem, który powiedział sobie, że chce być jak Najwyższy i tak jak każdy z nas na swojej drodze do ideału musi zmagać się zarówno z klęskami, własną niemożnością, psychiczną niemocą i wszystkim tym, od czego żaden człowiek nie jest wolny. „The chosen one” przegrywał w finale tak często, schodził tą długą drogą do szatni z boiska między trybunami przez korytarze, prowadzony przez kamerę wpatrzoną w niego, od której nie mógł uciec. I wiedział, że jest tylko człowiekiem. Jest też wybrańcem jak Neo – tylko na tyle, na ile sam w to uwierzy. Nie wygra sześciu finałów na sześć (Lebron już zagrał więcej meczów niż Jordan w playoffach a także w czasie całej jego kariery w Chicago). Jego droga jest inna, dłuższa, nie zawsze tak szczęśliwa jak Jordana, ale też powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze Lebron James stawał na wysokości zadania. Mimo to nigdy nie przestał wierzyć. I gonić swoje marzenia, by być najlepszym. I teraz znowu jest królem. Znów wszedł na szczyt. Jest w tej chwili najlepszym koszykarzem na świecie i chwała mu za to.
To, na ile droga LeBrona jest inna niż Jordana (choćby nie wiem jak bardzo chciał być jak on), pokazują świetnie statystyki z finałów obu zawodników.
Statystyki Jordana są perfekcyjne. LeBrona – wybitne, ale nie tak genialne. Gorsza skuteczność, dużo więcej strat. Znacznie mniej punktów. No i przede wszystkim przegrywał. Ale jestem przekonany, że jeszcze będzie grał w finałach i to jest jego wielkość: jego siła, wytrzymałość. To, że jest niezmordowany i choć ma już za sobą 13 sezonów w NBA, będzie grał na tak wysokim poziomie jeszcze kilka ładnych lat. Pewnie na koniec kariery pobije rekord Kareema i będzie miał najwięcej punktów ze wszystkich zawodników w historii. Pewnie nie jeden finał jeszcze przegra, nie jeden wygra. I już samo to robi na mnie ogromne wrażenie.
O tak, LeBron jest bardziej ludzki niż Jordan. Widząc, jak przegrywał w tym roku 1-3 z GSW, niemalże zrobiło mi się go żal. Tak, tej jednej z największych gwiazd na świecie, tego pewnie już niedługo kolejnego po Jordanie miliardera – było mi go szkoda najzwyczajniej w świecie, choć jest milion bardziej przyziemnych powodów dla których to Lebronowi, gdyby tylko wiedział o mym istnieniu, mogłoby być szkoda mnie. Ale widzieć, że znowu przegra?! Jakaś straszna żałość tego, ta gigantyczna przepaść między tym co zapowiedział, że zrobi, a tym co w rzeczywistości jest w stanie osiągnąć. Pomyślałem, że mimo tego wszystkiego co ma, musi nieźle ssać być Lebronem Jamesem. Być już za każdym razem tak blisko i za każdym razem być strąconym w przepaść z samego szczytu. Tyle pracy, tyle wyrzeczeń – wszystko to na marne. Pomyślałem, że LeBron jest jak Syzyf. Kiedy tylko jest u góry, musi stoczyć się na dno. I teraz znowu przegra. Ile razy można?! Aż tu nagle… nie wiem jak to zrobiłeś LeBron, do dziś trudno w to uwierzyć, ale oszukałeś przeznaczenie, zrobiłeś coś wielkiego. Długo cię nie lubiłem, ale teraz uważam, że jesteś naprawdę wspaniały. Też byłem wobec ciebie sceptyczny, ale chcąc nie chcąc coś poruszyło mnie w twojej historii, w twoim poszukiwaniu swego miejsca, wzruszył mnie twój powrót do Cleveland, twój wielki tryumf. Przez swoją trudną drogę, przez dążenie do spełnienia swych marzeń i niepoddawanie się stałeś się mi w jakiś sposób bliski i zacząłem ci kibicować. To co zrobiłeś będzie niewątpliwie nie mniej inspirujące dla wszystkich fanów basketu (i nie tylko) jak to co robił Michael Jordan.
LeBron samemu przyznał, że jest tutaj po to, żeby ścigać ducha, który grał w Chicago – jego ambicją jest być najlepszym. Mając przed sobą taki wzór, którego realnie prawie żaden zawodnik nie może przed sobą postawić, można zajść naprawdę daleko. Przykładem najlepszym jest Kobe Bryant. Dwyane Wade może i ma rację twierdząc, że to już niemożliwe, by dogonił Jordana. Absurdalne jednak jest samo założenie, które symbolicznie także nałożył na siebie LeBron porównując się do niego i wybierając numer 23, jakoby ktokolwiek mógł być jak Jordan. Jordan mógł być tylko jeden. Dużo mądrzejsze jest to, co radził Lebronowi B.J. Armstrong – by ten uwolnił się od ciągłego porównywania do Michaela. By być najlepszym, trzeba się uwolnić od porównań. Tak zrobił MJ. Chcesz być jak Mike? Uwolnij się od porównań jak on – ale wtedy wciąż będziesz robił jak MJ, wciąż będziesz go naśladował! Na to uwagi nie zwrócił Armstrong. To pułapka bez wyjścia. Jordan naprawdę był wielki, ten standard wielkości jaki wyznaczył sobą MJ jest i będzie punktem odniesienia dla kolejnych generacji. Od Iversona i Kobego, przez LeBrona, Westbrooka, Kawhiego aż po kolejne gwiazdy, które kiedyś przyjdą. W jednym z meczów, w których grał Jordan, amerykański komentator wręcz mówił po kolejnym jego oszałamiającym zagraniu, że ten gra tak jakby samemu wymyślił koszykówkę, jakby to była jego gra. To prawda. Każdy kto widział ten wie. Pozwólmy jednak innym osiągać swoją własną wielkość (na swoją miarę)! Może to być równie zachwycające, równie piękne
Niektórzy tak bardzo przeżyli zakończenie kariery przez Michaela Jordana, że NBA przestało być dla nich ekscytujące. Widać to na różnych forach internetowych. Gdy Jordan zdobywał swoje ostatnie tytuły byłem jeszcze nie całkiem świadomym dzieciakiem, chcąc nie chcąc nasiąknąłem jednak absolutnym panowaniem Jordana. Świat bez niego wydawał się być niemożliwy. Byłem jeszcze w podstawówce, zaświeciła gwiazda Iversona, Cartera, Kobego. Dochodziły do mnie czasem wiadomości z NBA, ale z każdym rokiem coraz mniej chętnie się im przysłuchiwałem. Czasy Jordana, podobnie jak czasy magazynu Magic Basketball, który przynosił do domu mój starszy brat minęły bezpowrotnie. Od paru lat wróciłem do regularnego śledzenia zmagań w NBA i całe szczęście, bo z każdym rokiem nie mogę się doczekać kolejnego sezonu, kolejnych meczów, kolejnych finałów. Na szczęście koszykówka dalej żyje i ma się świetnie, o czym świadczy każdy nowy sezon w ostatnich latach, jaki śledziłem z zapartym tchem. Świadczą o tym także niezwykle ekscytujące pierwsze mecze sezonu 2016/17. Świadczy o tym bezprecedensowy tryumf Lebrona w finale w zeszłym sezonie. Ponad 400 trójek Curryego. Niesamowite konkursy wsadów z ostatnich dwóch lat. Kto wie co nowego przyniesie ten sezon NBA? Jakie rekordy pobije Westbrook, Harden? Kto wygra? Cleveland? Golden State z Durantem, San Antonio Spurs? A może Chicago Bulls, Toronto, Atlanta, Clippers lub New York Knicks będą w stanie powalczyć z najlepszymi? Sezon ledwo się zaczął, a już teraz widać, że jak zwykle w NBA będzie się działo!
Tekst: Krzysztof Bernaś
fot. Keith Allison, Creative Commons
Obserwuj @PROBASKET