Dla kibiców w Polsce każdy klub NBA ma dużą halę pełną kibiców. Kiedy myślimy czym różnią się drużyny w najlepszej lidze świata, to myślimy (poza oczywistymi – stroje, logo, zawodnicy, obecne wyniki, itd.) o historii, tradycji, legendach, konkretnych wydarzeniach, z którymi dany klub nam się kojarzy. Nie patrzymy na poszczególne drużyny z punktu widzenia historii USA, liczby ludności, czy “pozycji biznesowej” danego regionu. Amerykanie tak i ma to wpływ na popularność NBA.
Nie trzeba być ekspertem, aby wiedzieć, że silny klub NBA w metropolii, w której mieszka 8 milionów osób, jest dużo lepszy z perspektywy biznesowej, niż gdy jest to małe miasto, gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych.
Jeśli spojrzymy na listę największych miast w USA, to w pierwszej dziesiątce z klubami NBA mamy: Nowy Jork, Los Angeles, Chicago, Houston, Phoenix, Filadelfię, San Antonio i Dallas.
Warto jednak pamiętać, że np. takie Oakland połączone jest tylko mostem z San Francisco, a w USA patrzy się też na dany region pod kątem metropolii*.
Według Wikipedii obszar metropolitalny to: spójny funkcjonalnie wielkomiejski układ wielu jednostek osadniczych oraz terenów o wysokim stopniu zurbanizowania, którego główną cechą jest występowanie funkcji metropolitalnych, a także powiązań funkcjonalnych i ekonomicznych.
Poniższe zestawienie robi wrażenie. 12 największych metropolii ma drużynę NBA (Nowy Jork i Los Angeles po dwie), czyli znajduje się w nich 14 z 30 klubów.
Liczba mieszkańców ma znaczenie, ale ważna jest też pozycja miasta i regionu. Mimo że np. Atlanta nie jest w czołówce pod względem ludności, to jednak jest to miasto z silnym zapleczem biznesowym (swoje główne siedziby ma tam kilka bardzo dużych korporacji). Waszyngton? Wiadomo – stolica. Miami? Centrum rozrywki, niskie podatki i całoroczne wakacje…
A Oklahoma City, Charlotte czy Nowy Orlean? Mniejsze metropolie bez silnego zaplecza biznesowego.
Wiem, że to temat na wielogodzinną dyskusję i każde miasto ma oddzielną historię do opowiedzenia, ale w rozmowach kilku amerykańskich dziennikarzy pojawia się hasło „mniejszy rynek” i konsekwencje dla NBA.
Thunder z Russellem Westbrookiem i Paulem George’em to drużyna z „małego rynku„, więc teoretycznie ich wynikami zainteresowanych jest mniej osób w USA. Od razu taki sam zarzut padł pod kierunkiem Pelicans, którzy z jedynką Draftu wybiorą zapewne Ziona Williamsona.
Moje wnioski i spekulacje po Drafcie znajdziecie tutaj. Zapraszam.
Szał na Ziona jest ogromny i nic dziwnego, że stacja ESPN nakręcała kibiców w Nowym Jorku, że „Zion i Knicks stworzą przyszłość NBA„. Problem jednak w tym, że Knicks mieli tylko 14% na pierwszy numer, a jak widać NBA, która też ma siedzibę w NYC, „nie pomogła„.
Pisząc „nie pomogła” mam na myśli, że nie sprawiła (przypadkiem oczywiście, w drodze losowania), że jedynka trafiła do Knicks. W ogóle jak się przyjrzymy ostatnim niemal 20 latom w NBA, to niesamowita popularność ligi, rosnące przychody, olbrzymie kontrakty telewizyjne, robią piorunujące wrażenie. A to wszystko bez silnej drużyny w największej metropolii! Napisałem bez silnej? Nawet bez średniej czy przeciętnej, tylko z bardzo słabą (tą legendarną, czyli Knicks, bo Nets dopiero budują swoją popularność w nowej hali).
Widać, że NBA ma problem z tym, że Knicks nie są w czołówce. Tak samo z Chicago czy Los Angeles Lakers. Drużyny z największych miast gwarantują dużo większe zainteresowanie, a co za tym idzie oglądalności, a to przekłada się na przychody.
Nie chodzi tylko o liczbę kibiców, ale także mediów, które mają wtedy bezpośredni dostęp do najlepszych. Gwarantują obecność w największych ogólnokrajowych telewizjach, portalach i stacjach radiowych. To samonakręcająca się maszyna.
Pamiętam jak byłem na kilkunastu meczach NBA w 2011 roku. W Chicago miejsce dla przedstawiciela mediów dostałem pod kopułą, bo byłem nikomu nieznanym człowiekiem z Polski, a zainteresowanie w olbrzymiej metropolii jest bardzo duże. Podobnie było na meczach Lakers, ale już na Clippers był to przyjemny 15 rząd z widokiem na środek boiska.
Zupełnie inaczej było w Detroit, kiedy pojechałem na mecz z Suns, w których występował wtedy Marcin Gortat. Dostałem miejsce dla mediów w drugim rzędzie przy parkiecie.
Dziennikarze z Chicago mówili mi, że jeśli chcą zrobić wywiad z jakąś gwiazdą, to jadą na mecz do Milwaukee, bo tam na meczach jest garstka dziennikarzy i można spokojnie porozmawiać z najlepszymi graczami drużyny gości.
Piszę to, aby pokazać skalę. Problemem NBA nie jest jednak fakt, że drużyny z mniejszych ośrodków jak Milwaukee, Portland, Denver są w czołówce NBA.
Największym problemem jest to, że te z największych metropolii – Chicago, Nowy Jork i Los Angeles (Lakers oczywiście) są na szarym końcu i dopiero jak zaczną walczyć o play-offy, to coś w tych miastach „drgnie” na plus. Ile można wałkować ten sam temat, czyli słabe wyniki lokalnych drużyn? Nowych kibiców to na pewno nie przyciągnie.
Czy NBA może coś z tym zrobić? Jeśli nie zrobiła nic, aby „przypadkiem” pomóc Knicks, to chyba pozostaje im czekać, aż los tych drużyn się odmieni.
Niektórzy twierdzą, że jedyne co NBA mogła zrobić, aby pomóc Knicks to podzielić Konferencje na trzy dywizje. To miało im pomóc. Nie udało się.
LeBron zepsuł koniunkturę?
Drugim ciekawym wątkiem, który też można uznać za problem NBA jest przeprowadzka LeBrona Jamesa na Zachód, daleki Zachód. Przyznam się szczerze, że wcześniej nie zwracałem na to uwagi, bo przecież „NBA gra w nocy, czy to 1, 2, 3 czy 4, to nie ma znaczenia„. Jak się okazuje dla kibiców w Stanach Zjednoczonych ma całkiem spore.
Odejście LeBrona na Zachód wpłynęło na spadek oglądalności meczów NBA. Twardych danych liga nie podaje, ale zaczęli o tym mówić amerykańscy dziennikarze. Chodzi o to, że różnica czasu między Wschodnim, a Zachodnim wybrzeżem wynosi aż trzy godziny. To oznacza, że dla kibiców w Bostonie, Nowym Jorku, Waszyngtonie, Filadelfii, Orlando czy Miami, mecze Lakers czy Warriors zaczynają się bardzo późno o godz. 22:30. Szczególnie w środku tygodnia to bardzo późno.
Ktoś powie, że przecież Golden State Warriors są w czołówce NBA od kilku lat i dlaczego dopiero teraz stało się to problemem? Nowy Jork i Los Angeles dzieli niemal 5000 kilometrów. To ogromna odległość i dwa różne światy (dla porównania z Warszawy do Lizbony jest nieco ponad 3000 kilometrów).
Kibiców ze wschodniego wybrzeża bardziej interesuje to, co dzieje się w ich regionie, ich konferencji, i co mogą bez problemu (np. z różnicą czasu) śledzić, a LeBron James był magnesem, który przyciągał także kibiców, których interesują tylko największe gwiazdy.
Brak LeBrona na Wschodzie to spory problem dla całej ligi (także innych klubów), ale może się okazać, że zostanie on szybko „rozwiązany” przez inne gwiazdy NBA.
Może Giannis i Bucks zdobędą mistrzostwo? A może Kevin Durant przeniesie swoje talenty na Wschód? Wtedy luka po LeBronie zostanie wypełniona.
Dziękuję, że przeczytałeś ten tekst do końca. Wiem, że zobowiązałem się do regularnego pisania – w każdy piątek podsumowanie tygodnia – ale już wiem, że z racji wielu obowiązków do końca czerwca mogę nie sprostać zadaniu, które sobie wyznaczyłem. Dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość. Zapraszam tradycyjnie do specjalnej grupy dyskusyjnej na Facebooku – już tam już ponad 1200 osób. Kilka dyskusji było bardzo ciekawych, dających nowe spojrzenie. Dołączycie?
– Archiwum moich tekstów znajdziesz tutaj.
– Znajdziecie mnie na Twitterze, PROBASKET również. PROBASKET jest też na Facebooku i mamy już 35 tysięcy fanów.
– Wciąż czekamy na nową promocję, ale warto sprawdzić Oficjalny sklep Nike który przedłużył wyprzedaż „rabat do 50%„. Przecenionych jest ponad 1600 produktów. Warto zwrócić uwagę na promocję produktów NBA.
– Zapraszam do kontaktu: redakcja [at] probasket . pl