Tegoroczne play-offy obfitują w wyjątkową liczbę powrotów z 20-punktowego deficytu. Dwa zespoły wyróżniły się pod tym względem na tle pozostałych, ale co tak naprawdę umożliwiło im tego typu comebacki? Przyglądamy się teorii, którą zasugerowali dziennikarze zza oceanu.
W tegorocznych play-offach byliśmy świadkami już kilku niesamowitych powrotów. Zaczęło się od Oklahoma City Thunder, którzy w trzecim spotkaniu z Memphis Grizzlies przegrywali już różnicą 29 punktów, ale ostatecznie pokonali swojego rywala i zakończyli serię sweepem 4-0.
Potem w świetle reflektorów znajdowali się już tylko Indiana Pacers i New York Knicks. Dwie ekipy, które rywalizują ze sobą w finale Konferencji Wschodniej, jako jedyne popisały się comebackami ze stanu -20 więcej niż raz. Zobaczmy, kto jak dotąd padał ich ofiarą.
Indiana Pacers:
- -20 przeciwko Milwaukee Bucks [Game 5]
- -20 przeciwko Cleveland Cavaliers [Game 2]
New York Knicks:
- -20 przeciwko Boston Celtics [Game 1]
- -20 przeciwko Boston Celtics [Game 2]
- -20 przeciwko Indiana Pacers [Game 3]
Przed rozpoczęciem tegorocznych play-offów mieliśmy jedynie 21 przypadków (1997 roku, czyli rozpoczęcia pomiarów play-by-play), w których zespół przegrywający różnicą co najmniej 20 punktów wygrał ostatecznie mecz. Trzy tego typu comebacki w trakcie jednych play-offów w wykonaniu Knicks to absolutny rekord, a przecież wciąż może być ich więcej.
Zainspirowani rozmową Briana Windhorsta, Tima Bontempsa i Tima MacMahona, czyli dziennikarzy znanych doskonale w środowisku, podczas ostatniego odcinka podkastu „Brian Windhorst & The Hoop Collective” skupiamy się dziś na tym, co doprowadziło do takiego stanu rzeczy. Jakie argumenty — zdaniem naszym i wspomnianego tercetu — sprawiły, że zespoły są w stanie tak regularnie odwracać losy, zdawać by się mogło, przegranych pojedynków?
Rzuty za trzy
Prawdopodobnie najbardziej oczywisty argument, który dla wielu jest fantastyczną rewolucją koszykówki, a dla innych elementem, który zabija wręcz ten sport. W ciągu zaledwie 13 lat średnia liczba rzutów za trzy wzrosła ponad dwukrotnie, od 18,4 w sezonie 2011/12 do 37,6 w minionych już rozgrywkach zasadniczych 2024/25.
Niektóre zespoły zawyżają naturalnie tę średnią, a najbardziej pod tym względem wyróżnili się Boston Celtics i ich 48,2 próby na mecz. Na kolejno drugim i trzecim miejscu w tej klasyfikacji uplasowali się z kolei Golden State Warriors (42,4) i Chicago Bulls (42,0). Kto zajął ostatnie miejsce? Denver Nuggets — 31,9 — co wciąż przebija średnią z 2011/12 o ponad 13.
Rzuty za trzy przekładają się na zwiększoną liczbę punktów, co nie ulega wątpliwości. Nie bez powodu już od lat mówi się „Twos are good, threes are better”, ale należy pamiętać, że koszykówka to zdecydowanie więcej niż trójki. Dobrze pokazują to wspominani już Pacers i Knicks, którzy w klasyfikacji średniej oddawanych rzutów zza łuku w tegorocznych play-offach zajmują odpowiednio 11. i 13. miejsce.
Tempo gry
Kolejnym aspektem, który umożliwia zwiększenie liczby oddawanych rzutów, w tym oczywiście tych zza łuku, jest wyższe tempo gry. Zawodnicy mają więcej okazji na wykończenie ataków, a wraz z rosnącym zasięgiem strzelców, rośnie również liczba możliwości.
Kiedy rzucimy jednak okiem na liczby, możemy się delikatnie zdziwić. Okazuje się bowiem, że tempo gry jest obecnie nieco niższe (w sezonie 2024/25 wynosiło 98,8 posiadania na 48 minut) niż jeszcze pięć czy sześć lat temu (100,3). Jeżeli porównamy te liczby z tymi z sezonów 2014/15 (93,9), 2010/11 (92,1) czy 1998/99 (88,9) to tempo rzeczywiście wzrosło, ale kiedy Michael Jordan wchodził do NBA, to średnia ta również wynosiła nieco ponad 100.
Jeżeli cofniemy się jeszcze dalej, dojdziemy do czasów, gdzie koszykówka była niemal innym sportem niż tym, który znamy obecnie. Z kronikarskiego obowiązków zaznaczymy jednak, że w pierwszym roku pomiarów — tj. sezonie 193/74 — średnia liczba posiadań na 48 minut była największa w historii i wynosiła 107,8.
To pokazuje, że wysokie tempo gry samo w sobie nie ma przełożenia na większą liczbę zdobywanych punktów, a co za tym idzie nie umożliwia efektownych powrotów. Jest to element, który ma oczywiście ogromny wpływ na takie sytuacje, ale do ich realizacji potrzebuje również innych czynników, w tym ostatniego na dzisiejszej liście.
Warto zwrócić uwagę na dokładne statystyki z ostatnich lat, poniżej dane, które znajdziecie na stronie Basketball-reference. Wystarczy porównać liczbę oddanych rzutów „na mecz”, a szczególnie liczbę oddawanych trójek oraz oczywiście średnie zdobywanych punktów.
Przepisy dot. przerw na żądanie
O ile przy jakiejkolwiek analizie zmian w obecnej koszykówce dwa wcześniejsze argumenty niemal same natychmiast rzucają się w oczy, o tyle ten nie jest wymieniany aż tak często. Sztaby szkoleniowe zbyt często wykorzystują przerwy na żądanie wcześniej, kiedy np. 20-punktowa przewaga zaczyna powoli zanikać.
Zbyt szybkie wykorzystanie timeoutów doprowadza do sytuacji, w której drużyna nie może skorzystać już z przerwy przy 30-40 sekundach na zegarze. Odbiera to możliwość rozegrania przygotowanej i rozrysowanej akcji, a przede wszystkim chwili oddechu dla zespołu. Zmęczony zespół popełnia błędy przy wyprowadzaniu ataku, a czasem nie jest nawet w stanie wznowić gry zza linii bocznej, co kończy się błędem pięciu sekund.
Wnioski nasuwają się same. Rozwój koszykówki doprowadził do sytuacji, w której tego typu comebacki są po prostu możliwe. Chwila nieuwagi czy ofensywnej niemocy, trzy z rzędu trójki w wykonaniu przeciwnika i 20-punktowa przewaga maleje do zaledwie 11 oczek, a rywal jest w dodatku rozpędzony. Z pewnością dostarcza to nam dodatkowe emocje, choć trzeba przyznać, że jeżeli to twój ulubiony zespół wypuszcza zwycięstwo z rąk w ten właśnie sposób, to ból doskwiera bardziej niż zazwyczaj.