W Little Caesars Arena doświadczyliśmy pojedynku na niezwykłej intensywności, który do samego końca trzymał w napięciu. W ostatnich sekundach Cade Cunningham mógł dać zwycięstwo gospodarzom, natomiast spudłował decydujący rzut – Knicks prowadzą zatem w serii już 3:1. Niedzielny wieczór kończyła rywalizacja Minnesota Timberwolves z Los Angeles Lakers, gdzie również była zacięta końcówka. Gospodarze wydarli zwycięstwo w ostatnich sekundach a w całym meczu brylował Edwards, który rzucił ostatecznie 42 punkty. W kolejny dwóch spotkaniach nie było już tak dużych emocji. Boston Celtics oraz Indiana Pacers pewnie wygrali, powiększając swoje prowadzenie w rywalizacjach na 3:1. W Milwaukee niestety z parkietu już w pierwszej kwarcie z parkietem pożegnał się Damian Lillard, którego uraz wygląda na dość poważny.
DETROIT PISTONS – NEW YORK KNICKS 93:94 (1-3)
- Rywalizacja w ostatnim spotkaniu na hali Little Caesars Arena była bardzo zacięta, dlatego w tym meczu wyczekiwaliśmy podobnego scenariusza. Początek tego spotkania był jednak nieco jednostronny, ponieważ New York Knicks imponowali świetną skutecznością zza łuku, zwłaszcza Josh Hart, który dwukrotnie w pierwszej odsłonie trafił z dystansu. Pistons sprawiali wrażenie rozkojarzonych, czego idealnym dowodem była liczba błędów i strat. To wszystko pozwoliło gościom zbudować dwucyfrową przewagę. W drugiej kwarcie Pistons próbowali odrabiać straty, ale Knicks skutecznie odpowiadali na ich akcje (przewaga wynosiła już nawet 16 oczek). Dodatkowym problemem gospodarzy była fatalna skuteczność z dystansu — po dwóch kwartach trafili jedynie 2 z 16 rzutów za trzy.
- Jednak tuż przed przerwą Pistons zanotowali wyraźny zryw, który poderwał także kibiców w hali. Dzięki dwóm akcjom Tobiasa Harrisa oraz przełamaniu Hardawaya Jr. podopieczni J.B. Bickerstaffa schodzili na przerwę ze stratą zaledwie 7 punktów. Po zmianie stron mobilizacja gospodarzy trwała nadal, dzięki czemu udało im się w końcu wyjść na prowadzenie. Ten okres licząc od 1:49 do końca pierwszej połowy oraz cała trzecią kwartę w sumie Pistons wygrali 39:16 i to dało im prowadzenie 71:64 po 36 minutach gry.
- Fani Knicks wstrzymali oddech, kiedy Jalen Brunson upadł na parkiet, po walce o piłkę z Dennisem Schroderem – utykając zszedł na kilka minut do szatni. Pod jego nieobecność pracował Karl–Anthony Town, który po trzech kwartach miał trzy trójki na koncie. Na szczęście Brunson dość szybko, bo już na początek ostatniej kwarty, wrócił do gry.
- Ostatnia kwarta to była niezwykle otwarta rywalizacja, ale zdecydowanie lepiej radzili sobie na starcie goście. Knicks nic sobie nie robili z 10-punktowej przewagi i na 4:05 do końca mieliśmy już remis za sprawą świetnej trójki Brunsona. Jednak w samej końcówce to nie Brunson popisywał się rzutami z dystansu, a Karl-Anthony Towns, który nie zważał na odległość i po kolejne trójce sprawił, że Knicks prowadzili 93:94 na 41 sekund do końca. Po świetnej defensywie wydawało się, że goście zamkną mecz, ale w decydującym momencie Brunson nie trafił po wejściu pod kosz.
- Pistons mogli zatem ten mecz wygrać. Na 11 sekund przed końcem wybijali piłkę z boku. Dobrą pozycję do rzutu z półdystansu wypracował sobie Cunnigham, ale nie trafił. Po walce pod koszem piłka trafiła w ręce Hardawaya, który stał w rogu boisku. Zrobił zwód i wyszedł w górę do rzutu. Miał przeciwko sobie obrońcę – blisko niego był Josh Hart. Gracz Knicks wyskoczył, a Hardaway złapał z nim kontakt. Nie trafił, a sędziowie uznali, że nic nie było i odgwizdali koniec meczu. Na powtórkach widać jednak, że Hart złapał wyraźny kontakt z Hardawayem i sędziowie powinni podyktować rzuty wolne.
- Ostatecznie to New York Knicks cieszyli się z trzeciego zwycięstwa w serii, choć całe spotkanie było niezwykle emocjonujące. W końcówce pomylił się Cade Cunningham, który rozgrywał niesamowite zawody. Przede wszystkim magiczna trzecia kwarta – jako pierwszy zawodnik od blisko 30 lat (od sezonu 97/98) zaliczył w jednej kwarcie w play-offach 10 punktów, 5 zbiórek, 5 asyst i 3 bloki. Koniec końców zakończył ten mecz z dorobkiem 25 punktów 10 zbiórek oraz 10 asyst. Skuteczny był również Tobias Harris, który jednak grał krócej ze względu na szybkie 5 przewinień – 18 punków oraz 8 zbiórek. Zmorą przez dłuższą część meczu były dla gospodarzy trójki – poprawili się w trzeciej i czwartej kwarcie, ale na koniec skuteczność wynosiła 24.1%.
- W zespole z Nowego Jorku w końcówce kluczowy, jak wspomniano, okazał się Karl-Anthony Towns, który niczym Nikola Jokić rzucał trójki z nieprzygotowanych pozycji. Zakończył on mecz z dorobkiem 27 oczek i 9 zbiórek. Mimo iż Jalena Brunsona nie było przez chwilę na parkiecie i tak był najlepiej punktującym w drużynie – 32 punkty i 50% skuteczności z gry. Niemniej ostatni nietrafiony rzut mógł go sporo kosztować. Teraz rywalizacja wróci do Nowego Jorku, gdzie seria może się niebawem zakończyć.
MINNESOTA TIMBERWOLVES – LOS ANGELES LAKERS 116:113 (3-1)
- Los Angeles Lakers bardzo dobrze weszli w to spotkanie, dość szybko odskakując na kilka oczek. Choć oczywiście nie była to przewaga zbyt wielka, gospodarze trzymali się bardzo blisko z wynikiem. Bardzo dobrze wprowadził się Luka Doncić, czego już nie można było powiedzieć o Austinie Reavsie, który wyglądał na kompletnie nieobecnego. W dodatku w drugiej kwarcie J.J. Redick w dość zaskakującej sytuacji wykorzystał challange (po stracie Reavesa), tracąc tę możliwość na następne kwarty.
- Lakers zdecydowanie mieli zastój w swoich ofensywnych poczynaniach, natomiast na ratunek przychodził LeBron James, który trzymał wynik wywalczonymi rzutami wolnymi. Pod koniec drugiej kwarty cała hala zadrżała, ponieważ na parkiet padł Anthony Edwards, po próbie odzyskania piłki przez wspomnianego LeBrona. Po chwili jednak gracz wstał o własnych siłach. W końcówce tej drugiej kwarty Minnesota nie tylko wyrównała, ale także wyszła na prowadzenie. Bardzo ważny rzut z dystansu wykonał Julius Randle, dając prowadzenie do szatni (61:58).
- Druga połowa rozpoczęła się po myśli Lakers, którzy zdobyli 14 punktów z rzędu. Wolves przez ponad 4 minuty nie trafili do kosza. Dzięki temu Lakers objęli prowadzenie 72:61. Akurat w tej części konkretnie to Edwards oraz Randle nie potrafili się wstrzelić – razem mieli w trzeciej odsłonie 4/13 z gry. Poza Luka Donciciem ważnymi ogniwami byli wówczas także Austin Reaves oraz Rui Hachimura, którzy rzucili po 10 punktów, przez co na czwartą kwartę goście wychodzili z wynikiem 84:94.
- W ostatniej kwarcie oglądaliśmy już przede wszystkim popis indywidualnych umiejętności Anthony’ego Edwardsa, który wziął na siebie odpowiedzialność w kluczowych momentach. Jednak nie było tu łatwej przeprawy i delikatnej końcówki – na niecałe 40 sekund do końca Jaden McDaniels wykonał akcję 2+1, po czym Timberwolves prowadzili 114:113. Kluczowe okazało się ostanie 30 sekund, które jednak fatalnie zawalił LeBron James. Najpierw przy wznowieniu zza linii bocznej niedokładnie zagrywał do Doncica, po czym nastąpiła strata. Edwards na 9 sekund przed końcem wjechał pod kosz i gdy wydawało się, że James skutecznie popracował w obronie, challange wykazał jego faul i kluczowe rzuty wolne lidera Timberwolves. Austin Reaves miał jeszcze rzut za trzy z otwartej pozycji, ale spudłował.
- Tym samym gospodarze powiększyli prowadzenie w serii, na 3:1, choć jak zapowiada Luka Doncić – Jeszcze nic całkowicie nie jest stracone. Gramy do czterech zwycięstw, więc musimy wierzyć. Luka wyglądał dziś znacznie lepiej niż w porównaniu do trzeciego meczu – 38 punktów na 46,4% z gry. LeBron James zakończył to spotkanie z dorobkiem 27 punktów, 12 zbiórek oraz 8 asyst, aczkolwiek jego błędy w końcówce okazały się kluczowe. Trzeba jednak zaznaczyć, że przez bardzo krótką ławkę Lakers, LeBron zagrał dziś ponad 46 minut, praktycznie tyle samo spędził na parkiecie Luka. Mogło mieć to duży wpływ na formę w ostatnich minutach.
- W przypadku Minnesoty Timberwolves – lider dziś był głównie jeden, a więc Anthony Edwards. 43 punkty, 9 zbiórek i 6 asyst. W samej czwartej kwarcie trafił 16 oczek, co bezpośrednio przyczyniło się do zwycięstwa. W pierwszej połowie świetnie spisywał się także Julius Randle, lecz jego skuteczność w kolejnych kwartach znacznie spadła – ostatecznie 25 punktów. Z double-double na koncie zakończył Jaden McDaniels, który do 16 punktów dorzucił 11 zbiórek.
ORLANDO MAGIC – BOSTON CELTICS 98:107 (1-3)
- Przez praktycznie całe spotkanie Boston Celtics nie byli w stanie odskoczyć na zbyt dużą przewagę, udało im się to dopiero w samej końcówce tego starcia. Wcześniej również wydawało się, że goście już nie dadzą się dogonić z wynikiem, ale jeszcze na 4:16 do końca mieliśmy remis 91:91, który tylko zwiastował emocje. Jednak Celtics bardzo szybko pokazali, że oni wcale nie chcą wyrównanych ostatnich sekund – akcja 2+1 Porzingisa i pewne rzuty Jaysona Tatuma pozwoliły dość szybko odskoczyć na dziewięć oczek.
- Goście kompletnie nic nie robili sobie z wrzawy na hali, po prostu wychodząc na pewne prowadzenie. Po meczu zaznaczał to lider Magic, a więc Paolo Banchero – Ich doświadczenie było bardzo widoczne. W ogólnie nie byli zdenerwowani, wykonywali swoje zagrywki i przez ostatnie cztery minuty byli bardzo czujni. Ostatecznie, mimo iż spotkanie przez lwią część było mocno wyrównane, Boston Celtics dość pewnie pokonali Magic na ich parkiecie. Co ciekawe, była to ich pierwsza wygrana w na hali Orlando od 2022 roku.
- Orlando próbowało dobrać się do skóry swoim rywalom, by doprowadzić do remisu w serii, natomiast nie było to dziś możliwe. Paolo Banchero ostatecznie uzbierał 31 punktów oraz 7 zbiórek w całym spotkaniu. Świetnie wyglądający w ostatniej kwarcie Franz Wagner łącznie uzbierał 24 punkty oraz 7 asyst. Magic mieli dziś jednak spore problemy ze skutecznością, w szczególności zza łuku – 8 trafionych trójek na skuteczności 26,7%.
- Oczywiście zdecydowanym liderem na parkiecie był niezastąpiony dziś Jayson Tatum, który zakończył to starcie z dorobkiem 37 punktów na koncie. Do tego dołożył także 14 zbiórek, będąc bardzo aktywnym na obręczy. Kristaps Porzingis do 19 punktów dołożył 5 zbiórek. Dobrze spisywał się także Derrick White – 18 punktów. Double-double na koncie zanotował Jaylen Brown – 21 punktów i 11 zbiórek, który po meczu mówił – To wielki tryumf na wyjeździe, na bardzo trudnym dla nas terenie. Ale to jeszcze nie koniec i musimy to przypieczętować, bo nie chcemy tu wracać.
MILWAUKEE BUCKS – INDIANA PACERS 103:129 (1-3)
- Czwarte spotkanie pomiędzy Milwaukee Bucks oraz Indiana Pacers zapowiadało się równie ciekawie, co wcześniej opisywane pojedynki. Niemniej ten mecz i pewnie ostatecznie ta seria będzie stała pod znakiem kontuzji Damiana Lillarda. Jeszcze w pierwszej kwarcie rozgrywający upadł na parkiet i wyraźnie zasygnalizował kontuzję, trzymając się w okolicy kostki/pięty. Jeszcze w trakcie meczu pojawiały się informacje i wedle najnowszych Lillard prawdopodobnie uszkodził ścięgno Achillesa. Sam Doc Rivers po spotkaniu powiedział – szczerze mówiąc, to cała sytuacja nie napawa zbytnim optymizmem.
- Przebieg samego spotkania przez cały czas jego trwania niewiele się zmieniał. Gospodarze tego pojedynku ani razu nie byli na prowadzeniu, a Pacers znakomicie kontrolowali boiskowe wydarzenia. Po zejściu z boiska Damiana Lillarda Pacers szybko odskoczyli na przewagę w okolicy 10 punktów, co bardzo dobrze pielęgnowali i dowieźli do samego końca. Na przerwę podopieczni Doca Riversa schodzili ze stratą 52:63, co jeszcze nie było wynikiem przegranym, ale sytuacja dość trudną.
- Po zmianie stron wszystko wyglądało bardzo podobnie, dzięki czemu Pacers ostatecznie zapewnili sobie zwycięstwo numer trzy w tej serii, bardzo mocno przybliżając się do kolejne rundy play-off. Co ważne, dziś w zespole gości nie było jednego głównego aktora, aż ośmiu zawodników kończyło zmagania z dwucyfrowym dorobkiem punktowym. Tyrese Haliburton zanotował dziś 17 punktów, 15 asyst oraz 8 zbiórek. Myles Turner z kolei dołożył 23 oczka i 5 zbiórek. Cała drużyna trafiała dziś na świetnej skuteczności z gry – 60,2%.
- Po zejściu Damiana Lillarda trudno było podnieść się gospodarzom. Indywidualnie próbował przejąć dowodzenie Giannis Antetokounmpo, ale ostatecznie był w stanie – 28 punktów i 15 zbiórek, na skuteczności 45% z gry. Z ławki dobrze zaprezentował się Kevin Porter Jr., rzucając 23 punkty, stał się drugim najlepiej punktującym w drużynie. W porównaniu do celności jaką prezentowała Pacers, tutaj Bucks wyraźnie przegrywali – 40,5%. Ostatecznie Indiana Pacers jest już o krok od zwycięstwa, prowadząc w serii 3:1.