W jedno ze styczniowych przedpołudni, wybrałem się do hali Orbita, aby tam usiąść i porozmawiać z aktualnym asystentem trenera koszykarzy Śląska Wrocław, byłym reprezentantem Polski, jednym z najlepszych i najbardziej charyzmatycznych koszykarzy w historii Polskiej Ligii Koszykówki, legendą Śląska – Radosławem Hyżym.
– Jaki był Pan jako koszykarz?
– Ambitny. Planem było granie w NBA, ale nie wyszło.
– Mało komu wychodzi.
– Mało komu, ale taki był plan. Przygodę z koszykówką rozpocząłem od oglądania samotnie trenującego Larry’ego Birda, później jego śladem, również zacząłem w samotności rzucać do kosza. Późno zacząłem trenować, miało być NBA, ale się nie udało.
– Czyli Pana idolem od początku był Larry Bird? Żaden z Polaków?
– Tak, od samego początku Bird. Nie przypominam sobie również, aby był to któryś z Polaków, raczej nie.
– W Polsce koszykówka nigdy nie cieszyła się dużą popularnością. Zawsze była gdzieś w tyle za piłką nożna, siatkówką, a nawet ręczną. Czy Pan już jako mały chłopak chciał zostać koszykarzem?
– Na pewno nie. Jako młody chłopak przez 8 lat trenowałem tenis. Później poszedłem do Liceum Ogólnokształcącego imienia Jana Kasprowicza w Inowrocławiu. Tam były duże tradycje koszykarskie oraz sekcja koszykarska. Byłem wysoki, więc stwierdziłem, że się zapiszę i zacznę trenować. Miałem 15 lat, kiedy zacząłem.
– Aż tyle?
– Tak, były to lata 90 na osiedla wchodziło wtedy NBA. W Telewizji Polskiej zaczęto nadawanie spotkań. Razem z kolegami złapaliśmy zajawkę, trenowaliśmy od rana do wieczora: przed szkołą, po szkole, na szkolnych kołach sportowych. Każda okazja i pora były dobre, aby poodbijać pomarańczową piłkę. Tak to się wszystko zaczęło, tam w Liceum w Inowrocławiu. Wszystko zawdzięczam właśnie tej szkole.
– Czy spodziewał się Pan, że ta dość późno rozpoczęta kariera zajdzie aż tak daleko, będzie aż tak owocna?
– Ja lubię używać określenia przygoda, nie kariera. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Niektórzy w Inowrocławiu do dziś mówią mi, że widzieli we mnie potencjał. Szczególnie po tym, jak mocno i solidnie trenowałem. Ja osobiście nie wierzyłem w sukces, ponieważ późno zacząłem grać i wszyscy mówili, że przez to nie zdołam dojść do Ekstraklasy. Sam również nie myślałem w kategoriach dojścia do czegoś. Jedyne NBA, to zawsze było marzeniem.(śmiech)
– Sukcesem była z pewnością gra za granicą. Spędził Pan tam łącznie 4 lata, 2 we Francji i 2 w Czechach. Jak ocenia Pan ten okres w swojej karierze?
– Jeszcze półtora miesiąca w Chorwacji, ale mało ważne. Pierwsze i najważniejsze, czego nauczyłem się we Francji, to fakt, że stałem się mądrzejszym graczem, nauczyłem się tam również profesjonalizmu. Kiedy wróciłem do Polski, zobaczyłem dwa różne światy. Od zaraz zacząłem przenosić wszystkie wzorce z parkietów we Francji na nasze podwórko. Za to jestem wdzięczny pobytowi we Francji. W Czechach natomiast spotkałem bardzo miłych ludzi. Naprawdę. I mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że w Prościejówie (miasto w Czachach, w którym przez 2 lata żył i grał Radosław Hyży przyp. red.) żyją strasznie mili i sympatyczni ludzie.
– Nie potwierdzam, nie byłem.(śmiech)
– Właśnie wiem, ale polecam się wybrać.(śmiech)
-Czy był to duży przeskok w porównaniu do tego, co Pan widział w Polsce a co w Czechach?
– Zdecydowanie nie, zarówno w Polsce jak i w Czachach grają dobrzy zawodnicy. Również trenerzy starają się, aby ligi tam wyglądały jak najbardziej profesjonalnie. Przed wyjazdem do Czech byłem trochę sceptycznie nastawiony, ale już po kilku miesiącach przekonałem się, że nie taki diabeł straszny. Sam pobyt i ligę wspominam bardzo przyjemnie.
– A jak sprawy wyglądały we Francji? Wiem, że to było ponad 10 lat temu, ale gdzie wtedy była największa różnica?
– W tamtym okresie była to na pewno różnica na poziomie organizacyjnym. Wszystko tam miało swój określony porządek: wypłatę dostawaliśmy zawsze na czas, porządek w klubie. Ogólna organizacja w klubie. Ta liga wiedziała po co jest i dokąd zmierza. To były czasy pierwszych lat Tony’ego Parkera. Dawno, dawno temu.
– Przejdźmy trochę do reprezentacji. Brał Pan udział w trzech nieudanych eliminacjach do Mistrzostw Europy(2001, 2003, 2005). Czy była to dla Pana ulga, gdy w 2007r. w końcu się udało?
– Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.W tych wcześniejszych, w 2001, 2003 i 2005 byłem jedenastym, dwunastym zawodnikiem, więc grałem dość sporadycznie. Kolejne braki awansów bardzo mnie jednak bolały, ponieważ uważam, że mieliśmy bardzo dobrą reprezentację i powinniśmy znacznie wcześniej pojechać na mistrzostwa. W mojej opinii w 2007 roku bardziej ulgę odczuła Federacja oraz ci zawodnicy starsi, lepsi ode mnie, którym w końcu się udało. Z tego powodu się cieszyłem, bo czy to dla Andrzeja Pluty czy Adama Wójcika były to kolejne Mistrzostwa po długiej przerwie.
-Czyli nie było to spełnieniem pańskich marzeń?
– Absolutnie nie, nigdy moim spełnieniem marzeń nie było wygranie czegoś lub fakt, że gdzieś będę. Chciałem po prostu grać w koszykówkę.
-W Hiszpanii trafiliśmy do dość niełatwej grupy.
– Tak, ludzie teraz tego nie doceniają, ale moim zdaniem była to bardzo wymagająca grupa i bardzo dobrze wypadliśmy. Niestety odbiło się to małym echem. Trafiliśmy do grupy ze Słowenią, z Włochami i Francją i wynik trenera Andreja Urlepa i nas jako zawodników był bardzo dobry. Nasz występ oceniłbym na 4plus.
-4plus? Meczu się jednak nie udało wygrać.
– Nie udało, ale nie patrzę na to w ten sposób. Patrzę przez pryzmat zaangażowania i walki, którą podjęliśmy w porównaniu do potencjału, którym dysponowaliśmy. I bez Marcina Gortata graliśmy.(śmiech)
– A czy pamięta Pan, jakie było najbardziej absurdalne wydarzenie z tej imprezy?
– Flagę poprawiałem organizatorom. Często od lewej strony się białą flagę zawiesza i oni źle zawiesili. Zwróciłem im uwagę, później się śmialiśmy, że uratowałem im honor. Akurat mam taką manię, że lubię flagi i udało mi się ich poprawić.
-Zakończył Pan reprezentacyjną karierę rok po mistrzostwach. Czy z perspektywy czasu nie uważa Pan, że zbyt wcześnie?
-To nie było tak, że ja zakończyłem. To ze mną zakończono współpracę(śmiech). Byłem zbyt słaby na reprezentację, to nie tak, że ja zakończyłem. Szumnie byś mnie nazwał w taki sposób. Nie za szybko, byłem za słaby.(śmiech)
-Za słaby, tylko w opinii trenerów.
-Zgadzam się.(śmiech)
-Czy czuje się Pan, jako reprezentant kraju, spełniony?
– Nie, dlatego że pamiętam jak zaczynałem za trenera Piotra Langosza, byłem młodym zawodnikiem i myślałem, że jak będę około trzydziestki, to myślałem, że reprezentacja będzie moja, ale trochę za dużo sobie myślałem o sobie(śmiech). Później trener Andrzej Kowalczyk, trener Dariusz Szczubiał i ja myślałem, że w końcu będę tą postacią wiodącą, ale nigdy się tak nie stało. Nie dlatego, że ci trenerzy mnie nie chcieli, tylko ja czasem sięgałem po prostu myślami za wysoko. Uważałem, że to jest dobra taktyka. To było moje marzenie, być w reprezentacji i grać w pierwszej piątce.
-Wróćmy jeszcze na moment do klubowych rozgrywek. W Pana gablocie wiszą jedynie srebrne i brązowe medale lig koszykówki. Pozostaje niedosyt?
-Jak już powiedziałem, tutaj nie chodzi o niedosyt. Myślę, że jest trochę przeklęty. Kiedy grałem przez 8 lat w tenisa, nie wygrałem ani jednego turnieju: okręgowe, powiatowe; nie wygrałem żadnego. Było to śmieszne. Tak myślałem, że w koszykówce mi jakoś pójdzie, w Polsce mi nie poszło, to wyjechałem do Czech, w Czechach były też dwa srebrne. Czyli mam do gromady trzy srebrne i dwa brązowe medale. Nie patrzę jednak na to w taki sposób. Naprawdę wiele zespołów chce wygrać mistrzostwa. Mogę powiedzieć, że jestem w doborowym towarzystwie Charlesa Barkley’a, Karla Malone. Oni też nie maja Mistrzostw biedaczyska.(śmiech)
-Zdarza się.
-Dokładnie. Trzeba wziąć to na klatę i się nie przejmować. Mam cel, może jako trener się uda.
-Jednak, żeby nie było tak pesymistycznie, to Puchar Polski zdobył Pan aż trzykrotnie.
-Tak, tak. Puchar Polski jest. Kolega Adrian Mroczek-Truskowski zawsze się śmieje, że przecież mamy zwycięstwo drugoligowe, pierwszoligowe. Mistrzostwo Polski Pierwszej Ligii, Mistrzostwo Polski Drugiej Ligii, wszystko to zdobyliśmy. Jakieś sukcesy to są.(śmiech)
-Za to udało się Panu zagrać w europejskich pucharach.
-Tak, we wszystkich, na każdym szczeblu. Zawsze się śmieję, że zarówno w Polsce, jak i w Europie grałem na każdym szczeblu. Tylko w Stanach Zjednoczonych się nie udało.
-Jak Pan wspomina europejskie puchary? Warto w nich uczestniczyć?
– Zdecydowanie warto. Uważam, że europejskie puchary są swego rodzaju esencją grania w koszykówkę. Poznajemy nowych ludzi, nowych zawodników. Teraz jest Internet, wcześniej nie było Internetu, czyli się jechało, zobaczyło się nową halę, duże hale. Zobaczyło się innych zawodników, dobrych zawodników, znanych trenerów i się mówiło: ”A, tutaj tak robią.”. Poznawało się kraje, jedzenie. Ja najbardziej to ostanie lubiłem. Poznawanie jedzenia. Bardzo lubiłem kosztować czegoś nowego. Poważnie. To również uważam za swój duży sukces, te podróże. Całą Europę dzięki koszykówce zwiedziłem. Może nie całą, tylko lotnisko, hotel i hale, ale mogę je odhaczać.
-I gdzie, jest najlepsze jedzenie?
-Zawsze lubiłem Francję i Hiszpanię. Lubię te przystaneczki, wszystko tam jest w moim guście. Lubię oliwę, oliwki, takie małe rzeczy. Jedzenie, z głównie tych dwóch krajów, podeszło mi najbardziej.
-Lepsze od polskiego?
-Nie, nie. To w żadnym wypadku, polskie jedzenie jest najlepsze.
-Niedawno wszedł Pan w nowy okres w swoim życiu. Został pan asystentem trenera. Dwa lata temu w wywiadzie mówił Pan, że nie, wie jakim będzie trenerem. Czy teraz, po pół roku w roli asystenta i trzech meczach jako pierwszy trener, posiada Pan taką wiedzę?
-Z pewnością nie. Odpowiedź jest jedna: człowiek uczy się całe życie i to jest chyba najlepsza odpowiedź. Każdy dzień pokazuje mi coś innego, coś nowego i to jest najciekawsze w tej pracy. Człowiek stara się być przygotowany do każdego dnia, ale zawsze coś go zaskoczy i to jest najfajniejsze.
-Śląsk już praktycznie nie ma szans na awans do następnej fazy FIBA Europe Cup. Czym są dla Pana, jako asystenta trenera, te rozgrywki?
– Świetnym było dla mnie pojechanie i zobaczenie na żywo tureckich zespołów. W Turcji grają naprawdę świetni zawodnicy i starałem się pokazać naszym młodym zawodnikom, o ile wcześniej tamci przychodzą na mecz, co robią, jakie ćwiczenia wykonują, jakie mają rytuały, jak ładnie rzucają. Ponadto zobaczyłem nowe formy rozgrzewek przedmeczowych, jak ta trenera Jurija Zdovca w Gaziantapie. Oostende też bardzo dobry zespół, poukładany. Tylko można się uczyć. Jak już powiedziałem o pucharach, to jest tylko na plus dla klubu, dla zawodników, też powinno być dla fanów.
-Powinno być. We Wrocławiu jest problem z koszykówką. Z jej popularnością.
– We Wrocławiu nie tyle jest problem z koszykówką, co ogólnie ze sportem. Już w poprzednich wywiadach mówiłem, że we Wrocławiu ludzie chodzą tylko na sukces, nieważne w czym. Chociaż mnie się wydaje, że jest to nasza cecha narodowa. Strasznie nie lubię tej przywary. Uwielbiam angielskich kibiców i zawsze ich wspominam. Gdy zespół angielski spadł z Premier League do Championship, w następnym tygodniu ¾ karnetów zostało sprzedane. Klub i kibice potrzebują kibiców nie wtedy, kiedy wygrywają. Kiedy ja wygrywam, to myślisz, że kibice są mi potrzebni? Sam sobie poradzę i tak samo zawodnicy, poradzą sobie, ale kiedy są problemy, to kibic daje nam naprawdę dużo i dlatego zawsze wspominam angielskich kibiców piłkarskich, nieważne co, czy zespół wygrywa, czy przegrywa, oni zawsze są i wymagają, żeby zawodnicy grali i się starali, a rezultat? Rzecz otwarta.
-Mniej ważna?
-Ważna, ale nie najważniejsza.
-I czy nie boli Pana, gdy podczas ostatniego meczu z Boras Basket na trybunach jest około 70% pustych miejsc?
– Boli, ale odpowiedź jest w poprzednim pytaniu. Kibic powinien być na dobre i na złe, ale rozumiem. Tak jak już powiedziałem, wydaje mi się, że jest to problem ogólnie Polaków. Gdy Kamil Stoch zdobywał Mistrzostwo Świata, wszyscy się nim zachwycaliśmy, kibicowaliśmy mu. Nagle ma problem, i już go nie wspieramy. Dlaczego? Przecież dał nam tyle radości. Nie możemy go mieszać z błotem. Oczywiście, ma słabszy sezon, ale dajmy mu wsparcie. Po to są kibice, a nie: kibice na dobre. No takich fanów, to chyba żaden sportowiec nie chce.
-A czy oprócz sukcesu ma Pan jakąś receptę na zapełnienie trybun?
-Trudna sprawa. Przede wszystkim rozmowa z ludźmi i zachęcanie ich do przyjścia na trybuny. Każdy z zawodników powinien rozmawiać z tymi kibicami, namawiać ich, przynajmniej się starać. Ja, jako trener daję z siebie 100%. Co mogę więcej? Każdy z nas daje z siebie jak najwięcej, mam nadzieję, że kibice w końcu to zauważą i docenią. Tak samo oni chcą być docenieni, tak? Jeśli ktoś dał wszystko z siebie, to nie można od niego oczekiwać więcej niż potrafi.
– Gdzie się Pan widzi za 10lat?
-Wiele osób zadaje mi to pytanie, nie zadaje sobie takiego pytania. Gdzie będę, tam będę. Ważne, żeby było to związane ze sportem.
-Czy gdzieś w głowie jest myśl, aby powalczyć o stanowisko trenera reprezentacji?
-Nie wiem, nie myślę o tym. Po co masakrować sobie głowę? Nie warto.
– Czego Panu życzyć na najbliższy rok?
-Chyba zdrowie. Staram się żyć z dnia na dzień, robić to, co sprawia mi przyjemność. Cały czas się uczyć, chciałbym, żeby moja głowa więcej ogarniała i żeby zawsze mi się chciało tak, jak mi się chce. Zawsze za wzór stawiam sobie jednego z amerykańskich trenerów. On pytany, kiedy ma zamiar skończyć z koszykówką, zawsze odpowiadał: „Jak zobaczę, że mi się nie chce, albo gdy nie będzie mi się już chciało tak jak mi się chce”. Chcę to robić dopóki będę miał ochotę, dzień w którym zobaczą, że już straciłem do koszykówki werwę, będzie dla mnie jednym z najsmutniejszych dni.