Zauważyliście, że czas oczekiwania na coś fajnego zawsze się dłuży, a później wszystko mija błyskawicznie? Pewnie każdy ma to odczucie, więc niczym nowym nie będzie to, że ogromnie żałuję że ten wyjazd mam już za sobą. Od zawsze chciałem zobaczyć NBA na żywo. Od kilku lat sprawdzałem, szukałem cen biletów, ale przecież sam nie polecę. Kusiłem kolegów wizjami wyprawy bezskutecznie. W grudniu 2015 roku pochyliliśmy w końcu w Krakowie razem z Endrju nad terminarzem, ale ten niestety nie sprzyjał nam. Zabrakło szczęścia, by więcej niż dwa sensowne mecze zdarzyły się na stosunkowo niewielkim obszarze. Z bólem serca odłożyliśmy wyprawę na następny rok, bo na takim wyjeździe to jednak chce się obejrzeć parę gwiazd basketu.
Autorem artykułu jest Leszek Spychała.
Opatrzność? Chyba tak, bo od kwietnia lista chętnych niespodziewanie zaczęła się rozrastać i stanęło na ośmiu. Hmmm…. najpierw nikt, a potem aż tylu? Niechby się skończyło na czterech, pomyślałem. Ostatecznie na placu boju pozostało sześciu. Początkowo sądziłem, że to i tak o jednego za dużo, samochód zwykle mieści pięciu pasażerów, a tu trzeba się rozglądnąć za czymś większym. To już poziom wyższy w cenach wypożyczania, ale koszt za to rozkłada się na większą ilość uczestników. Już na miejscu przekonaliśmy się, że 7-osobowy Van jest prawie za mały na naszą szóstkę z bagażami, więc całe szczęście, że była nas tylko sześciu….
Zanim doszło do przymiarki auta była do wykonania tytaniczna praca w dziedzinie logistyki. Terminarz NBA 2016/2017 ukazał się pod koniec sierpnia, gdy wybieraliśmy się na kolejny turniej – Mistrzostwa Polski Oldbojów w Polanicy. Sezon NBA trwa od listopada do ok. połowy kwietnia. Nie chcą niestety grać latem, a to by była najlepsza pora. No bo jak tu lecieć do USA i natknąć się gdzieś na ostrą zimę? Wybór zdawał się być jasny i logiczny, w grę wchodzą tylko stany południowe: Kalifornia, Arizona, Texas, Luizjana i Floryda.
Rzut oka na terminarz, sprawdzenie co się dzieje na tamtejszych parkietach i wychodzi że najatrakcyjniejsze spotkania, przy udziale drużyn, których obejrzenie jest marzeniem każdego NBA-fana są w Oklahomie i Memphis. Jak na tak duży kraj, to odległość między nimi jest niewielka, bo zaledwie 750km. A może aż 750km? No dobrze, damy radę. Z tym że…. W okolicach jest Nowy Orlean, z tym, że pomiędzy meczem w Memphis a następnym w Oklahomie są 3 dni.
Z tym, że NO to nie jest miasto, z odwiedzenia którego można tak łatwo zrezygnować. Bo to jest magiczne miasto ze słynnym French Quarter, dzielnicą w której muzyka nigdy nie milknie. Dzielnicą, w której słynny nowoorleański jazz tradycyjny miesza się z bluesem. I w niezliczonych knajpach i na ulicach. Wszędzie króluje muzyka. No i tam też jest drużyna, choć nie najwyższych lotów. Krótka decyzja, nie odpuszczamy okazji obejrzenia piątego spotkania, choć wówczas nikt nie zdawał sobie sprawy, że zaraz po tym meczu trzeba będzie wyruszyć w drogę, śpiąc w samochodzie i prowadzić nocą na zmiany. To jest jednak 1.150 km.
Klamka zapadła, poruszamy się po trójkącie, dużym trójkącie i zaliczamy pięć spotkań. Wiemy zatem kiedy, wiemy gdzie. Kupujemy bilety, najpierw te meczowe, bo bez nich wyprawa traci sens. Chłopaki denerwują się, czy będą. Będą, będą… W końcu to jak później co chwilę na miejscu powtarzali wszyscy na wyścigi… This is America, baby… Później, doszło jeszcze polskie „…. baby k…a mać”. I łyknęli to wszyscy, podobnie jak w pewną wrześniową niedzielę nasz kolega Loko musiał łyknąć zakup biletu, którego w ogóle nie planował w swoim budżecie.
Mecz absolutnie najważniejszy i zarazem najdroższy, Memphis Grizzlies będzie gościć 10 lutego 2017 roku Golden State Warriors. Ciarki na plecach, chcemy obejrzeć Wojowników i to siedząc w dobrym miejscu. Spodziewamy się, że może nie być tanio i nie było. Tyle, że w ramach „resale” możemy kupować bilety w ilości, 2, 4, 6 lub 8 szt. Sorry Loko, ale musisz się poświęcić, inaczej ktoś musiałby odpuścić. I Loko zrozumiał, że warunkiem powodzenia całej wyprawy jest zrozumienie i stosowanie muszkieterskiej zasady „jeden za wszystkich…” Ten jeden bilet kosztował jak się później okazało tyle, co pozostałe cztery razem wzięte.
Mamy bilety na mecze, choć prawdę mówiąc do końca, nawet już w Stanach, wzbudzana była niepewność: są te bilety, czy nie? W przeciwieństwie do biletu, który kupowałem na swój pierwszy mecz w Los Angeles (styczeń 2015) nasze bilety, a właściwie rezerwacje potwierdzone pobraniem należności zawierały informację, że prawdziwe bilety do druku będą dostępne dopiero 72 godziny przed eventem. Gdy pokazałem pewnego razu w listopadzie 2014 roku w szatni po treningu wydrukowany gotowy imienny bilet na mecz Clippers – Cavaliers… nie powiem… wzbudziłem sensację, zdziwienie, niedowierzanie… jak to naprawdę będziesz na meczu NBA w Los Angeles? Specjalnie tam lecisz? To było bardzo przyjemne słyszeć tą ciszę.
Nie chciałem wówczas opowiadać, że nadrzędny cel wyprawy był inny, a miejscem akcji będzie Las Vegas. O tym wolałem wspomnieć znacznie później, czym ponownie wprawiłem kolegów w osłupienie. Ale najważniejszy cel tam w szatni osiągnąłem. Zasiałem w końcu ziarno, wykiełkowała żądza obejrzenia NBA live. No bo jeśli on może, to dlaczego nie my? Nic na tym świecie nie jest dziełem przypadku, każde wydarzenie ma swoje przyczyny, swoje następstwa. Ten ciąg wydarzeń, zawsze będę to twierdził, zaczął się od tego biletu w szatni, od tej ciszy, w której kto mógł trawił na swój sposób tego newsa. I z tyłu głowy narodziło się marzenie. A właściwie to nie tyle narodziło, co zaczęło narastać.
Kupiliśmy wówczas wszystkie bilety, także na ten mało znaczący mecz w Nowym Orleanie. Te trzydzieści kilka dolarów nie miało w całym bilansie znaczenia. Cwaniak Loko okazał się największym wygranym. Ten mecz z GSW i wymuszony na nim zakup biletu na tyle nadszarpnął jego plany związane z wydatkami na mecze, że wykupił bilety tylko na trzy mecze. Odpuścił dwa spotkania, bo dla niego ważniejsza była turystyka i wczucie się w klimat „czarnej Ameryki” o czym będzie później. Jakież był nasze zdziwienie, gdy Loko pojawił się na pierwszym meczu, na który biletu nie miał?
Okazuje się, że pojęcie „konik” raczej nie zrodziło się nad Wisłą. I nie jest niczym dziwnym w USA. Może i dobrze, bo inaczej nie byłoby szans na kupienie naszych biletów. Wspomniana odsprzedaż zwana „resale” działa legalnie. Ktoś przed sezonem kupuje pakiety biletów, czy karnety i wykorzystując koniunkturę puszczają bilety na stronę nba.com/tickets za ceny nieraz kilkudziesięciokrotnie wyższe niż zakup. Sam widziałem kilka dni przed meczem w LA na oficjalnej stronie bilety po 11.000$. Może i ktoś to kupi, może i jest ryzyko sprzedającego. Na pewno się opłaca, tak jak opłacalne dla Loko było dwukrotne kupienie takiego biletu za 20$. My daliśmy 58$ i 189$. Farciarz jeden, nie powiem – wzbudził lekką zazdrość. Nie zdecydowałbym się jednak, jak i pozostali, by udać się na mecze za ocean nie mając biletów i licząc na ich odkupienie na ulicy. Ostatnie ze spotkań, to najważniejsze… sprawdzaliśmy dostępność u koników przed halą w Memphis. I okazało się, że już nie machają biletami przed meczem, za to machali dolarami chcąc je kupić. I co? Nic, this is America…
A więc klamka zapadła, po wizach, zakupie biletów na mecze, pozostaje już tylko uzgodnić termin wyjazdu i powrotu. No i wykupić miejsca w samolocie. Program jazdy obowiązkowej ustalony, czas na jazdę dowolną. A tą jest chęć zobaczenia czegokolwiek poza halami sportowymi. Nie dziwię się temu wcale, choć oglądanie kolejny raz San Francisco, Las Vegas, Doliny Śmierci i Grand Kanionu dla mnie akurat nie musi być atrakcją, na którą się czeka. Jestem jednak jednym z muszkieterów, więc jakieś zasady obowiązują. Robienie za przewodnika po tych miejscach może się okazać nawet zabawne.
Później okaże się, że ten tydzień w drodze był nie mniej udany niż meczowy, trójkąt. Pozwolił nam się jeszcze bardziej zżyć ze sobą, co bardzo ważne. Kto wie, czy nie najważniejsze w całej podróży. Bilety zabukowaliśmy z Berlina przez Londyn do San Francisco, a powrotne z Memphis też do Berlina. Dlaczego Berlin? Bo to najtańsza opcja, przetestowana na niejednej trasie. No i pozostało tylko długie czekanie na dzień „0”. Odliczanie zaczęło się od 126, bo tyle dni przed odlotem mieliśmy wszystko dopięte. To dużo, piekielnie dużo gdy tak bardzo chce się już, teraz, natychmiast skonsumować to, co zaplanowane. Jedno było pewne, to czekanie nie będzie trwało wiecznie, a amerykański sen skończy się szybciej, niż myśleliśmy. Bo wszystko przemija, w zasadzie w jednakowym tempie. I tylko odczucia tego upływającego czasu są inne, od tej myśli zacząłem nie bez powodu.
W końcu jednak nadszedł dzień wylotu, który zakończył etap I. Etap przygotowań i oczekiwań.
Dzień pierwszy – niedziela, 29 stycznia 2017 roku
Zaczyna się, zbiórka 6:10 stacja BP Bolesławiec, jesteśmy wszyscy – Mały, Sobol, Qreł, Loko, Endrju i ja. Podjeżdża wynajęty bus. Mały załatwił wcześniej ten transfer przez swoje koneksje taniej. A więc ruszamy. Odlot o 12:20, więc mamy spory zapas czasowy. Czy wszystko mamy? Niczego nie zapomnieliśmy zabrać? Ależ oczywiście, że nie. W ostatniej chwili trafia do mnie, że przecież został w domu aparat fotograficzny, wracamy po niego i w drogę. Te dwieście kilka kilometrów pokonujemy bez przeszkód. Chcemy być w Berlinie wcześniej niż zwyczajowe dwie godziny przed odlotem. Autostrady to szybkie trasy, ale też mogą sprawiać niespodzianki. Nawet nie chcemy myśleć, co by było, gdybyśmy nie zdążyli na samolot. Nam na szczęście nic takiego się nie przydarzyło i przed dziewiątą Flughafen Tegel wita spragnionych wrażeń. Pierwszy etap zatem za nami, jeszcze tyle do pokonania. Przecież tak naprawdę udajemy się na drugi koniec świata. Musimy się siebie nauczyć, by wyprawa przebiegła bez spięć. Niby znamy się, w większości bywamy ze sobą raz w roku wspólnie aż przez 3 dni na corocznym turnieju w Polanicy, a i to niepełne. Tu czeka nas dwutygodniówka, pełna wrażeń, ale i niepewności. Sześciu twardych facetów, sześć indywidualności, sześć pomysłów w nieprzewidywanych sytuacjach. To może rodzić spięcia. Jak sobie z tym poradzimy? Pewnie każdy o tym pomyślał, ale nikt o tym nie mówi. I dobrze, bo nie było takiej potrzeby.
Stoimy w hallu, zaczyna do nas docierać, że to wszystko nabiera realnych kształtów. Za dwie godziny rozgrzewkowy lot, na Heathrow w Londynie. Ale przedtem pierwsza niespodzianka. Nagle ktoś zwraca uwagę, że Sobol ma na sobie jakąś dziwną koszulkę. Wyszczerza w uśmiechu zęby i cedzi: nareszcie ktoś zauważył! Oglądamy i oniemieliśmy z wrażenia. Z przodu nadrukowana mapa USA z zaznaczonymi miastami posiadającymi drużyny w NBA a na niej naniesiona nasza trasa. Cały przejazd i wypunktowane miejsca docelowe. Z tyłu natomiast mapa świata i trasa całego przelotu i napisy po angielsku: Więcej niż 20.000 km w powietrzu, więcej niż 6.000 kilometrów samochodem. Trzeba przyznać, że robi to niesamowite wrażenie. Zastanawialiśmy się podczas przygotowań do wyjazdu, jak by tu się wyróżnić podczas pobytu w halach na meczach. Może uda się jakość zwrócić uwagę kamer? Może trzymana w rękach kilkumetrowa flaga biało-czerwona z napisem Bolesławiec? Może coś innego? Sobol stwierdził, że ma inny pomysł, ale to niespodzianka. No to udało mu się z nią. Przygotował się znakomicie, nie ma co. Niespodzianki ciąg dalszy, wyciąga z torby pięć koszulek i wręcza każdemu. Zakładamy i niemal natychmiast zaczynają wszyscy się na nas gapić. Zaczynamy wyglądać jak zorganizowana grupa.
To znakomicie ułatwi nam całą podróż, Wzbudzimy zainteresowanie także tam, na miejscu, ale będzie okazja do tego wątku wrócić jeszcze. Na razie przyglądają nam się z zaciekawieniem współpasażerowie podczas lotu do Heathrow, Londyn powitał nas, jakże by inaczej, deszczem. Dobrze, że nie musimy wychodzić na zewnątrz, bo wygląda to nieprzyjemnie. Te 90 minut oczekiwania na lot główny mija szybko. Ja przyglądam się jak zawsze startującym samolotom. Zawsze nurtuje mnie ta sama myśl, jak tyle żelastwa może unieść się w powietrze? Przecież to nie może się udać. Tak nakazuje sądzić tzw. zdrowy rozsądek. Ileż to w historii ludzkości razy zdrowy rozsądek przegrał z nauką. Gdyby nie to, zapewne tkwilibyśmy w jakiejś prehistorii.
Podobno kiedyś ktoś stwierdził naukowo, że w stosunku do swojej masy ciała bąk ma zbyt małe i zbyt wiotkie skrzydła i nie ma prawa latać. Na szczęście bąk o tym nie wie i w błogiej nieświadomości lata sobie kpiąc z nauki. Wielki, czterosilnikowy bąk z serii Airbus A380 już czeka. Za chwilę wzniesie się z nami na pokładzie, by po ponad 11-godzinnym locie dotrzeć do San Francisco. Wątpliwości mijają, paradoks bąka został z tyłu. Gdzieś tam w dole, w mokrym Londynie. Jest 15:05, lecimy… Skok przez Atlantyk, w dodatku na zachodnie wybrzeże trochę trwa, w naszym przypadku 11:15.
Następne kroki będziemy już stawiać na amerykańskiej ziemi. Jakoś trzeba przetrwać ten czas, rozmawiamy, żartujemy, jest czas na sen, czytanie i oglądanie. Każdy ma do dyspozycji monitor, do wyboru filmy, muzyka, sport. Chyba wszyscy obejrzeliśmy godzinny niemal reportaż o drodze Cavs do pierwszego mistrzowskiego tytułu. Typowa amerykańska świetnie zrobiona produkcja. Nie brakowało patosu, ale przyjemnie się to oglądało. Na koniec pozostało śledzenie trasy przelotu, odejmowanie mil pozostałych do lądowania. Cel coraz bliżej. Co ciekawe, cały czas lecimy w dzień. To naprawdę niesamowite oglądać wizualizację lotu. Cień nocy gonił nasz samolot, pozostawiając przebytą trasę w mroku. Wreszcie koniec, lądujemy. Jest 18:20, choć nieprzestawione zegarki wskazują jeszcze czas polski – 3:20.
Za chwilę zaczną się pierwsze emocje. Wiza w paszporcie tak naprawdę nie daje uprawnienia wjazdu do USA, tego raju przez dziesięciolecia wymarzonego dla emigrantów zarobkowych. To, co wklejają w konsulatach do paszportu właściwie jest promesą wizy uprawniającą do wejścia na pokład samolotu. Reszta, czyli wiza właściwa jest w rękach urzędnika imigracyjnego. Wpuści albo nie. Nigdy nie wiadomo co może mu się nie spodobać. Jakieś słowo, zła odpowiedź na pytanie, cokolwiek. Pamiętam swoją pierwszą próbę wjazdu i problemy z przejściem urzędnika, którego wręcz bawiła ta praca. Będzie jeszcze okazja o tym wspomnieć.
Tym razem nie powinienem mieć problemów, dwukrotnie wyjeżdżałem po krótkich pobytach. To kapitał, który procentuje, wróciłem przed upływem sześciu miesięcy, więc nie będę miał żadnych problemów z kolejnym wjazdem. Pozostali członkowie muszą się jeszcze denerwować. To znaczy się – musieliby, gdyby nie Sobol i jego genialny pomysł z koszulkami. Deklarujemy od razu podejście całej grupy, sympatyczna pani była pod wrażeniem organizacji naszej eskapady. Widok koszulek i ich treści okazał się decydujący. Żadnych wątpliwości, życzenia udanego pobytu. Będzie udany, zapewne także dzięki niej. Odbieramy bagaże, żaden nie zaginął i kierujemy się do wyjścia z lotniska. Właściwie to moglibyśmy iść za narastającym hałasem. To liczna rzesza kolorowych imigrantów z wrzaskiem protestuje przeciwko ograniczaniu wjazdu dla swoich rodaków. Szpaler krzyczących Latynosów, wymachuje transparentami o treści „Wszyscy jesteśmy imigrantami”. Strach przejść, bo stali dość wąsko. Jesteśmy w San Francisco!
Czekał na nas Papaj. Who is Papaj? Dawny szkolny kolega kilku chłopaków, mieszkający na stałe właśnie tutaj. Jedzie za nami do wypożyczalni samochodów. Pakujemy się do wynajętego Vana, Dodge Grand Caravana. Ledwo się mieścimy, strefa bagażowa została przemyślnie upakowana bagażami na styk. Jedziemy do centrum, do hostelu „Amsterdam”. Frisco to bardzo specyficzne miasto. Jak na Amerykę nie za duże, bardzo zwarte, rozłożone na wielu wzgórzach. Można to było zaobserwować choćby w serialu „Ulice San Francisco”. Nie da się go pomylić z żadnym innym miastem. Zdaniem wielu jest to najpiękniejsze miasto w USA, moim skromnym zdaniem też.
Parkujemy przy ulicy, jakże by inaczej, pod górę. Wyładowujemy się, czasu nie ma zbyt wiele. W sam raz, by wyjąć bagaże i trzeba odprowadzić samochód gdzieś na parking. To największa bolączka tego pięknego miasta. Permanentny brak miejsc do parkowania. Hotele ich w zasadzie nie mają, wszelkie wolne placyki zamienione na parkingi „łoją” kasę aż miło. Niby przy ulicach są pojedyncze miejsca, ale nie ma co liczyć na bezpieczne zaparkowanie. Trzeba uważać, tam gdzie są wolne strefy, to nie bez przyczyny. Kolory krawężników oznaczają tylko zmianę powodu, dla którego nie można się tam zatrzymać. Liczne hydranty uliczne uzupełniają poczet miejsc zakazanych. Na szczęście wiemy o tym i mamy upatrzony jeszcze w Polsce niezbyt odległy parking.
No i w miasto. No bo co, że jest piąta rano w Polsce, skoro tu mamy ledwie dwudziestą? „Frisco by night” robi wrażenie. Przechadzamy się w górę, w dół. Idziemy do China Town, bajeczne dekoracje, typowe dla Chin. W końcu właśnie zaczyna się Rok Smoka. Nie możemy na koniec zajrzeć do chińskiej knajpki. Stary niezwykle sympatyczny Chińczyk staje na głowie, by nas ugościć tym, co ma najlepszego. Dał radę, wychodzimy najedzeni i zadowoleni. Wracamy do „Amsterdamu”, jednak zmęczenie daje o sobie znać. Aklimatyzację czas zacząć. Jutro czeka nas sporo atrakcji…
Dzień drugi – poniedziałek, 30 stycznia 2017 roku
Pobudka, wstajemy i nie ma marudzenia. Perfidny plan od rana pakujący towarzystwo w kierat zwiedzania. Wyspa Pelikanów zwana z hiszpańska Alcatraz (Isla de los Alcatraces) to najsłynniejsze niegdyś więzienie stanowe w USA. Owiana licznymi legendami „The Rock”, bohaterka wielu filmów akcji. Choćby mojego ulubionego „Twierdza” z Seanem Connery i Nicolasem Cage. Położna niemal w środku zatoki wyspa wydawała się być idealnym miejscem na więzienie o zaostrzonym rygorze. Bez szans na ucieczkę. A może jednak? Chyba nie ma takiego miejsca odosobnienia na świecie, z którego by nie było choćby jednej próby ucieczki. Alcatraz nie stanowi w tym temacie odstępstwa, z tym że akurat tutaj mamy do czynienia z wyjątkowo skrupulatnie obalaną przez władze legendą. Miałby runąć pielęgnowany mit więzienia z którego nie ma szansy na skuteczną ucieczkę? Nigdy w życiu.
Wśród mniej i bardziej wyrafinowanych prób zdecydowanie wyróżnia się wydarzenie z 1962 roku. Trójka więźniów wydostała się z cel, zostawiając w nich śpiące w łóżkach kukły. Ta mistyfikacja pozwoliła im zaoszczędzić na czasie. Nim się podczas porannego apelu strażnicy zorientowali, oni byli daleko. Tyle że nikt nie wie czy daleko oznacza odległość, czy głębokość. Zrobiony z płaszczy przeciwdeszczowych ponton na pewno odpłynął z wyspy. I tu zaczynają się spekulacje, władze stanowczo utrzymują, że uciekinierzy utonęli choć argumentów na to nie ma. Ale nie ma ich też na to, że przeżyli. Mimo upływu ponad pół wieku od tego wydarzenia dyskusje nie milkną. Coś mi jednak podpowiada, że ta ucieczka się udała. Jak dla mnie koronnym argumentem na to jest zamknięcie więzienia dziewięć miesięcy po tej ucieczce. Podobno z powodu zbyt wysokich kosztów utrzymania. Wszystko wskazuje jednak na to, że to uciekinierzy swoim wyczynem „zasiali” w głowach władzy myśl o zamknięciu więzienia, a poród tej decyzji nastąpił dziewięć miesięcy później, w pierwszy dzień wiosny 1963 roku. Od tego czasu „Skała” jest obiektem turystycznym.
Atrakcja w zasadzie darmowa, wstęp wolny, czas pobytu nieograniczony. Jak nie w Ameryce, nastawionej na biznes i zarabiającej na czym się da. Aż nie do wiary, że nie serwuje się usług hotelowych w oryginalnych więziennych celach. Podejrzewam, że za możliwość spędzenia nocy za kratami w spartańsko wyposażonej celi wielu szaleńców zapłaciłoby niezłą kasę. W celi, w której swój odsiadywał wyrok Alfonso Capone, rezerwacje zapewne trzeba by było robić z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. I za ekstra dopłatą. Nie do końca jednak Amerykanie odpuścili zarabianie na Alcatraz. Jedynym sposobem dostania się tam jest prom, a ten już kosztuje. Prom odpływa z Alcatraz Cruises przy nabrzeżu Pier 33. Bilety trzeba kupić ze sporym wyprzedzeniem, latem nawet ponad 10 dni wcześniej. I tu właśnie objawia się cała moja perfidia.
Jeszcze w Polsce specjalnie zamówiłem bilety na 9:10, więc trzeba dość wcześnie wstać, by zdążyć. Nie dam im za długo się wylegiwać w łóżkach w myśl powiedzonka „nie śpimy, zwiedzamy”. Niech się cieszą chłopaki, że nie zabukowałem promu na pierwszy kurs, na 8:30. O dziwo udaje się wybrać dużo wcześniej, więc zaliczamy po drodze Fisherman’s Wharf, nabrzeże z wylegującymi się morsami. Idziemy oczywiście piechotą (ach te parkingi…). Jeszcze jedna dobra strona lokalizacji naszego hostelu, wszędzie blisko na nogach. Cieszymy się, że akurat w nim rzuciliśmy kotwicę. Przepiękny, choć nieco chłodny i wietrzny poranek. Nasz pierwszy wspólny na wyprawie. Łapiemy poranne kalifornijskie promienie słońca, zapowiada się ładny dzień. Jeszcze w kraju sprawdzaliśmy prognozy pogody na wszystkie nasze etapy podróży. Wyglądało na to, że wszędzie będzie sprzyjająca. Z nabrzeża oglądamy najsłynniejszy chyba most na świecie, Golden Gate. Jeszcze dziś się po nim przejedziemy a potem przejdziemy. Najpierw jednak spacer w kierunku promu i ruszamy w rejs.
Budząca tak wiele emocji wyspa rośnie w oczach. Dobijamy do brzegu, jak niegdyś transport kolejnych partii więźniów. United States Penitentiary wita przybyły tłum nowych gości dość chłodno. Tu na wyspie wieje jeszcze bardziej, to jednak styczeń. Wchodzimy do bloku głównego, przechadzamy się wzdłuż cel. Ciekawostką jest, że korytarze mają nazwy jak ulice. Michigan Avenue? Dlaczego nie. Podążamy w kierunku najsłynniejszych cel. Nadal leżą w nich w łóżkach kukły uciekinierów, a z otworów po wyrwanych kratkach w ścianach zionie ciemność. To nimi właśnie wydostali się Frank Morris i bracia Anglinowie. Praca nad tymi otworami musiała trwać miesiące. Jak to możliwe, że strażnicy niczego nie zauważyli? Przecież bywały wyrywkowe kontrole cel!
Oglądamy też celę nr 181, w niej właśnie większość ze swego wyroku odsiedział osławiony chicagowski gangster, Al Capone. Ten bezwzględny bandyta, kpiący sobie z prawa winien był niezliczonej ilości przestępstw, w tym i morderstw. Zarobił na nielegalnym handlu alkoholem podczas prohibicji taką fortunę, że w jego kieszeni siedziała ponad połowa policji i urzędników miasta. Ta wyjątkowa bezczelność w końcu go zgubiła. Wielokrotny morderca powinien być skazany za swoje zbrodnie na kilkukrotne dożywocie, dostał 11 lat odsiadki… za niezapłacone podatki. Chicago w czasach prohibicji było niemal całkowicie skorumpowane. Jak więc to było możliwe? Eliot Ness, który go wytropił i posadził nie byłby w stanie nic zrobić, gdyby nie… zgoda mafii. To mafia rządziła wszystkim, decydowała o każdym szczególe życia publicznego i niepublicznego. Stara zasada mówiąca, że wielkie pieniądze lubią ciszę była notorycznie przez Capone łamana.
Oprócz wielkiej szramy na policzku od cięcia nożem w młodości miał „Scarface” jeszcze jedną wielką bliznę, tą w życiorysie. Nie był urodzonym Sycylijczykiem. W połączeniu z narastającym rozgłosem, patosem i blichtrem, którym się otaczał przelało to czarę goryczy. Mafia wielokrotnie ostrzegała pewnego siebie gangstera, ale ten kpił sobie nie tylko z dobrych rad Cosa Nostry, ale także z władzy. Gdy burmistrz Chicago wyznaczył nagrodę za głowę Capone, ten natychmiast ogłosił, że da dwa razy więcej za głowę burmistrza. Podobno sam się zgodził na pokazowy proces, bo miał obietnicę, że skazany za zaległości podatkowe dostanie nie więcej niż kilka miesięcy w luksusowej celi. W ostatniej chwili zmieniono skład sędziowski, na nieprzekupiony. I to był koniec „człowieka z blizną”. Najbardziej zatwardziałego gangstera szybko zmiękczyło Alcatraz i jego izolatki.
Patrzymy na te cele, gorzej wyglądają chyba tylko więzienia w Ameryce Środkowej i w Azji. Niewyobrażalna surowość pomieszczeń, ciasnota, jak można było tam wytrzymać? Nic dziwnego, że gnębiony przez współwięźniów Capone dostał tam obłędu. Więzienna stołówka. Jeszcze wisi tam ostatni jadłospis, chleb, mleko, jajecznica i w drogę. Do innych więzień na resztę odsiadki. Ciekawe jak wyglądała ta ewakuacja. To musiała być misterna pod kątem logistyki operacja. Na wielu filmach naoglądaliśmy się jak się odbija więźniów podczas transportów. Tu chyba poszło bez niespodzianek. A przynajmniej nic o nich nie wiadomo. I tylko niedawno emitowany na Discovery Channel serial sugeruje coś innego. Może jednak? Amerykanie lubią się przechwalać wszelkimi, nawet najdrobniejszymi sukcesami. O porażkach wolą milczeć, to raczej pilnie strzeżone tajemnice.
Jeszcze tylko zdjęcia w otwartych celach-izolatkach, zaliczamy więzienny spacerniak (zdjęcia, a jakże), obchód wokół wyspy i też się ewakuujemy. Plan na dziś jest dość napięty.
Wychodzimy z portu i kurs na Lombard Street. Prowadzi nas niezawodny wujek Google i jego mapy. W sumie nie tak daleko, ale to miasto jak pisałem to wzgórze na wzgórzu. Pokonujemy setki schodów w górę, w dół. Ulica za ulicą w pełnym słońcu. Pogoda znakomita nawet jak na Frisco, jest coraz cieplej. Kolejny raz zaskakuje nas Sobol. Tylko on mógł wypatrzyć, że miotający się przy swoim starym Fordzie Latynos ma na sobie czapeczkę, firmową Golden State Warriors. Krótki targ i za kilka baksów wełnianka ląduje na głowie Sobola. W niej już jest jakby mniej łysy. Pamiątkowe zdjęcie, a jakże i dalej pod górkę na kolejne schody. Wreszcie docieramy. Na mapie fragment tej ulicy zaznaczony jest jak przyczajony przed atakiem zwinięty grzechotnik. Ale mapa nie pokazuje dlaczego. Teraz to widzimy. Pierwsze skojarzenie przywodzi na myśl trasę slalomu narciarskiego. I to chyba oddaje sedno tego miejsca. Wszystkie tutejsze ulice mają mniej lub bardziej strome zjazdy i podjazdy. Gdzie jak nie w San Francisco znajdzie uzasadnienie zamiłowania Amerykanów do automatycznej skrzyni biegów. Doświadczamy tego sami. Jedna z ulic, którą jechaliśmy była by nie do pokonania z ręcznymi biegami. Kilkaset metrów poprzecinane ulicami z pierwszeństwem. Wszędzie znaki stopu, więc ruszanie pod górę naprawdę nie jest łatwe . Nasze europejskie samochody nie dały by rady. Jesteśmy tego pewni. Ale to co zobaczyliśmy tutaj, na Lombardzie przeszło nasze wyobrażenia. Wyjątkowa stromizna ulicy w pełni uzasadnia slalomowy charakter tej trasy. Pniemy się pod górę i wmieszani w grupy fotografujące to zjawisko też robimy sobie zdjęcia.
Jest wczesne popołudnie i grzeje coraz mocniej. Rozbieramy się do samych koszulek, ulga. Jeszcze tylko fotki i do hostelu, trzeba się posilić przed drugą częścią dnia. No właśnie.. jedzenie. Wracają moje demony z przeszłości. Wielokrotnie bywałem pytany, czy skoro tak lubię jeździć do USA, czy chciałbym tam żyć na stałe. Nigdy w życiu, a powodów jest wiele. Od może niezbyt popularnego wśród dzisiejszej młodzieży stwierdzenia, że „urodziłem się w Polsce i tu jest moje miejsce” po argument, że dłuższy pobyt groziłby mi śmiercią głodową. Nie, oczywiście że nie z powodów finansowych. Na chlebek zawsze wystarczy, jeśli się miało na bilecik. Problem w tym, że nie ma tego chlebka gdzie kupić. A jak już jest, to w ogóle to nie przypomina to naszego pieczywa. Kupujemy w pierwszym napotkanym sklepiku chleb, straszliwie miękki, zapakowany w worek foliowy. Ohydny, słodkawy smak. Spróbujcie sobie kiedyś placek drożdżowy z wędliną, a będziecie mieli zbliżone odczucie tego, co my jedliśmy. Nie obrażając oczywiście naszych rodzimych placków. Alternatywę stanowią fast foody, ale na krótko. Jak ten naród amerykański sobie radzi z odżywianiem? Nie mam bladego pojęcia, ale efekty widać na każdej ulicy. Czasem wydaje się, że otyłość traktują jako powód do dumy. Polacy zawsze za swoją ojczyznę walczyli do ostatniej kropli krwi. Mam wrażenie, że w ich przypadku adekwatne by było hasło „do ostatniego kilograma” (a raczej funta). Te dwa tygodnie jakoś pod kątem kulinarnym wytrzymamy, ale tęsknota za prostą polską kuchnią będzie narastać z każdym przeżytym tutaj dniem coraz bardziej. Słodki chleb… obrzydlistwo, oddam pół królestwa za schabowego z kapustą. Nooo…., może coś w okolicach kilku dolarów. Temat jedzenia powróci jeszcze nie raz.
Czas na drugi hit, najsławniejszy w świecie chyba most. Monumentalny Golden Gate. Niewiele jest miejsc na świecie bardziej rozpoznawalnych ze względu na obiekty je charakteryzujące. W moim prywatnym rankingu ten most stawiam na pierwszym miejscu wraz z figurą Chrystusa Odkupiciela na Corcovado w Rio de Janeiro. W obu tych miejscach miewałem te rzadkie chwile wzruszenia, że oto jestem w miejscu unikatowym, wyjątkowym. Wystarczy zdjęcie i każdy wie o co chodzi. Dorównuje im chyba wagą jeszcze tylko Chiński Mur. Może nastąpi zmiana w rankingu, gdy go zobaczę? Niewykluczone, na razie jednak podziwiamy „czerwony mosteczek”. Nie sposób go nie zauważyć z mijanych po drodze wzgórz. Widać go było także znakomicie z Alcatraz. Wybudowany i oddany do użytku w 1937, jego powstawanie mógł śledzić Capone. Wielokrotnie zniszczony komputerowo podczas hollywoodzkich superprodukcji, choćby w Genezie Planety Małp stoi nadal dumnie na swoim miejscu. Długości 2.737 metrów gigantyczny, rozpostarty na dwóch potężnych, 208-metrowych pylonach. Rozwieszony miedzy nimi na linach połączył San Francisco z hrabstwem Marin na północnym brzegu cieśniny. Fantastyczny widok z daleka. Te liny z bliska to już nie liny. To potężne rury, w których środku są setki lin plecionych, które razem są w stanie przez 200 lat podtrzymać przęsła. Na tyle lat bowiem mimo sejsmicznego charakteru terenu obliczono jego wytrzymałość. Ulubiony przez samobójców i różnej maści maniaków chcących w ten, czy inny sposób zapisać się w historii mostu. Tyle że trudno być kimś wyjątkowym wśród ponad 2000 ofiar śmiertelnych. Cóż, ich problem, ich śmierć.
Jedziemy na Vista Point. To jedyny bezpłatny parking w San Francisco. Chyba tylko dlatego, że po drugiej stronie zatoki. Przejeżdżamy przez most i bez problemu parkujemy. Czas na spacer. Pokonanie mostu w dwie strony na piechotę może zająć 3-4 godziny, w zależności od częstotliwości postoju na zdjęcia. Teraz dopiero widać, jaki to kolos. Spojrzenie w górę spod pylonu może przyprawiać o zawrót głowy. Próbuję sobie wyobrazić pracowników tam na szczycie podczas budowy. Moje poczucie równowagi przeżywa przez chwilę drobny kryzys. To nie na moje nerwy. Podobnie działa na mój błędnik słynne zdjęcie „Lunch na belce” wykonane pod koniec lat 30-tych na budowie Rockefeller Center w Nowym Jorku. Czy ktoś może na to zdjęcie patrzeć normalnie? Czy oni tam weszli spożywać posiłek by nas denerwować? A może to tylko pozowanie beztroskiej przerwy w pracy? Prawie 80 lat domysłów i brak jednoznacznej odpowiedzi. Idziemy dalej. Do środka mostu jeszcze sporo drogi. Mijają nas rowerzyści, wszędobylscy Japończycy (czy gdzieś ich nie ma???). Otwarta przestrzeń to i tu trochę wieje. W oddali Alcatraz, wspomnienie poranka. Wreszcie docieramy do połowy mostu. Podpieramy w najniższym miejscu potężną rurę z linami i powrót. Pod nami przepływa barka z setkami kontenerów. Maleńka z góry, maleńka w porównaniu z mostem, w porównaniu z tą wielką, piękną zatoką. Jedziemy na drugą stronę, już nad Pacyfikiem. Na Golden Gate View Point. Oglądany z drugiej perspektywy, w promieniach zachodzącego słońca znów jest niewielki z tej odległości, ale jeszcze piękniejszy. To nasze ostatnie na niego spojrzenie, chwilo trwaj…
Wracamy do Frisco. Czujemy ten dzień mocno w nogach. Mam już tak dość chodzenia, że przez chwilę zastanawiam się kto mnie zaniesie do hostelu. Na szczęście dochodzimy do wniosku, że jedziemy powtórzyć kolację do China Town. To znakomity pomysł, bo droga powrotna wiedzie pod górę, a jakże. Wsiadamy do unikalnego w skali światowej tramwaju Cable Car przy nawrotce na Market Street. Pojęcie europejskie pętli tramwajowej tutaj nie ma znaczenia. Tramwaj linowy napędzany ukrytą pod powierzchnią jezdni liną dojeżdża do obrotnicy, na której dwóch ludzi bez większego wysiłku obraca wagon o sto osiemdziesiąt stopni. I rusza w przeciwnym kierunku, majestatycznie ciągnąc nas w górę. Zaliczamy tym samym ostatnią atrakcję przewiedzianą na te dwa niezapomniane dni w tym wyjątkowym mieście. I choć będzie nam na pewno żal je opuszczać to jednak każdy z nas z tyłu głowy ma wyobrażenie o czekających nas za kilka dni meczach. Wszystko, co odtąd będziemy widzieli będzie niejako po drodze do hal, tych aren sportowych, które są naszym głównym celem.
Dzień trzeci – wtorek 31 stycznia 2017 roku
Zbieramy się dość szybko, plan na dziś to Sequoia National Park. Przejeżdżamy przez drugi z mostów zatoki, ale nie tak znany jak Golden Gate. Bay Bridge jest mostem dwupoziomowym, a nawigacja zaprowadziła nas niestety na ten dolny. Szkoda, ale nie będziemy wracać. Wjeżdżamy do Oakland, trasa wielokrotnie prześledzona w Googlemaps. A to z powodu Oracle Arena. By się pod nią dostać nawet nie trzeba specjalnie zbaczać z trasy. Widoczna z daleka, jak tu nie zajechać? Nie pooddychać powietrzem które na co dzień wciągają w płuca Gwiazdy Warriors ze Stephenem Curry na czele?
Mamy pecha, wjazd na teren parkingu możliwy jest dopiero od 10-tej. Sympatyczna strażniczka z budki zawraca nas uprzejmie, aczkolwiek stanowczo. Stracimy przez to trochę cennego na dziś czasu. To znacząco wpłynie na drugą część dnia. Ale jak odpuścić to miejsce? Szybka decyzja, czekamy. Obchodzimy obiekt w prawo. No tak, sklep firmowy zgodnie z prawem Murphy’ego jest akurat na końcu tego spaceru. Gdybyśmy poszli w lewo, byłby tuż za rogiem. Na szczęście jest dziś czynny, czego tu nie ma. Od koszulek meczowych w rozmiarach niemowlęcych do X(…)XL. Bluzy, czapeczki, koszulki treningowe, szaliki, ręczniki, bibeloty.
Strasznie mi się podobają koszulki o wzorze ogólnym dla wszystkich klubów. Szeroki pas z wplecionym logo NBA, pod nim napis BASKETBALL. Różniące się tylko nazwą zespołu nad logo NBA. Decyduję się na zakup typowej szarej koszulki. Niesamowity zwrot akcji, koszulka w sumie droga (w żadnej później odwiedzanej hali nie kosztowały aż tyle), więc prócz mnie nikt się nie decyduje na zakup. Qreł wyjmuje mi ją z rąk i w towarzystwie szczerzących zębiska pozostałych szyderców oznajmia iż kupują ją oni dla mnie, w podziękowaniu i uznaniu mojego wkładu w zorganizowanie tej wyprawy. Nie umiem opanować wzruszenia, ciśnie mi się łezka, której nie sposób ukryć. W tej chwili nieważna już jest cena, gest z ich strony nie ma tego wymiaru, jest dla mnie faktycznie najpiękniejszym podziękowaniem, którego tak naprawdę się nie spodziewałem. Zaskoczenie z tą niespodzianką im się udało, a moja reakcja na nią przeszła wszystko. Jednak nie do końca siebie znam… Muszkieterowie!
Już wcześniej wiedzieliśmy, że planowany jeszcze w Polsce wjazd do Yosemite jest wykluczony. Na miejscu tylko potwierdzenie, że z powodu złych warunków zimowych (to jest wysoko w górach) droga wjazdowa jest zamknięta. Chcieliśmy koniecznie zaliczyć drugi z parków po drodze. Na przedmieściach Oakland trafiamy na sieciówkę Walmart. Może uda się kupić coś bardziej strawnego do jedzenia? Owszem, ale to stracony kolejny cenny czas. Kupujemy bajecznie tani toster, hamburgery i bułki. Będziemy robić wieczorami własne burgery. Na parkingu rusza produkcja hot dogów. Zalane tanim keczupem nawet nieźle smakują.
Mijamy ośnieżone szczyty pasma gór Sierra Nevada. Droga wiedzie przez gaje pomarańczowe, akurat trwa ich zbiór. Odciążamy zbieraczy o kilka sztuk owoców, bardzo smaczne. Śnieg w oddali, pomarańcze przy drodze. Niezła konfiguracja. Podobnie jak na zdjęciu ujmującym palmę na tle śnieżnych szczytów. Do punktu wjazdowego Sequoia Park docieramy dopiero przed 16-tą. Zbyt późno, by w pełni skorzystać z uroku tego miejsca. Kolejna przeszkoda, nie wpuszczą nas bez łańcuchów na koła. Mamy się wrócić po nie do pobliskiego miasteczka i wypożyczyć. To minimum godzina, nasze szanse na obejrzenie ogromnych sekwoi maleją w jednej chwili do zera. Sobol upiera się, by przenocować obok w motelu. Postawiony przed brutalnym wyborem Sequoia Park czy Death Valley ustępuje. Tak naprawdę to wybór między dżumą a cholerą, iście „Diabelska Alternatywa”, jak w tytule powieści Frederica Forsytha. Nie możemy sobie pozwolić na zmianę planów o jeden dzień. Mamy rezerwacje hotelowe w Vegas, ostatnie ze szczegółowo zaplanowanych. Trudna, ale jednomyślna decyzja. Jedziemy w kierunku Doliny Śmierci. Na nią i dojazd do Las Vegas potrzeba długiego dnia. Im bliżej rzucimy kotwicę, tym więcej czasu na dolinę jutro. Zatrzymujemy się w Bakersfield.
Jest to pierwsza część przygody – kolejne już wkrótce. Druga część we wtorek 9 lutego o godzinie 7:00!