Piątek był dniem, w którym Chicago Bulls królowali w podejmowaniu nieoczywistych decyzji. Najpierw władze ekipy z Wietrznego Miasta postanowiły ściągnąć do siebie niekoronowanego Króla Wsadów, Maca McClunga, by… ledwie trzy godziny później go zwolnić. Jakby tego było mało, niedługo później zdecydowano również o rozstaniu się z ulubieńcem lokalnej – i nie tylko – publiczności.
Filigranowy (ledwie 173 centymetry wzrostu) Japończyk nie był często widywany na parkietach NBA, ale gdy już się pojawiał, można było mieć przekonanie graniczące z pewnością, że coś się będzie działo. Yuki Kawamura słynął szczególnie ze swoich równie efektywnych co efektownych podań i stał się symbolem determinacji, swoimi umiejętnościami zdobywając serca fanów najpierw Memphis Grizzlies, a potem Chicago Bulls.
To jednak nie wystarczyło, by utrzymać się w składzie, chociaż na decyzji zaważyły również inne względy. Jak się okazało, 24-latek został zwolniony z powodu tego, co klub określił jako „problem medyczny” i wbrew pozorom nie musi to być tylko grubymi nićmi szyta wymówka. Zawodnik, przebywający w zespole na kontrakcie dwustronnym, został wyłączony z gry w połowie okresu przygotowawczego z powodu bólu w dolnej części prawej nogi. Ponieważ harmonogram jego powrotu na parkiet pozostaje nieznany, najwidoczniej to zmusiło obie strony do rozwiązania współpracy.
Szkoda, tym bardziej, że młody talent z Kraju Kwitnącej Wiśni zyskał sobie sympatię fanów basketu nie tylko swoją grą, ale także zachowaniem poza parkietem. Jego swobodny styl sprawił, że zwyczajnie trudno gościa nie lubić. Co nie znaczy, że gdy wychodził na plac gry, nie potrafił „sprzedać” swoich umiejętności – na przykład podczas Ligi Letniej zrobił spore wrażenie, notując średnio 10,2 punktu i 6,2 asysty na mecz.
Nieco gorzej to wyglądało w meczach przedsezonowych – przynajmniej pod względem czystych statystyk. Yuki zdołał wystąpić w dwóch sparingach, w których zapisywał na swoje konto średnio trzy punkty, cztery zbiórki i tyle samo asyst, grając po 10,8 minuty. Mimo to zdołał pokazać próbki swoich niebagatelnych możliwości.
Poprzedni sezon Kawamura spędził w barwach Grizzlies, gdzie grał jedynie w krótkich fragmentach spotkań, ale i tak zasłynął ze swojej szybkości i niewielkich rozmiarów, dzięki czemu poruszał się po parkiecie jak błyskawica. W Memphis nawiązał bliską relację z liderem drużyny, Ja Morantem, a już w Chicago zdołał zbudować świetną więź z drugorocznym skrzydłowym, Matasem Buzelisem.
Jego drogę w NBA, choć póki co krótką, trudno nazwać inaczej niż inspirującą. Wprawdzie niezbyt imponujący wzrost Japończyka sprawiał, że odstawał fizycznie od rywali, to właśnie serce do walki i poświęcenie uczyniły z niego wyjątkową w skali ligi postać. Nic dziwnego, że zyskał wierne grono fanów. Jego zdolność do nawiązywania kontaktu z kibicami – czy to przez wydarzenia czy poprzez media społecznościowe – ugruntowała jego pozycję jako jedną z najbardziej lubianych postaci. Mimo dość krótkiego pobytu w Bulls, niejednokrotnie zdążył pełnić rolę nieoficjalnego ambasadora klubu, wnosząc do tożsamości organizacji wyjątkowy charakter i ciepło.
Niestety, jego czas w Chicago upłynął pod znakiem nieregularnych minut gry. Mimo dużego potencjału, sztab szkoleniowy miał trudności ze znalezieniem dla Yukiego stałej roli w rotacji, tym bardziej, że w składzie są już chociażby Josh Giddey, Coby White, Tre Jones, Ayo Dosunmu czy Jevon Carter. W związku z próbami (kolejnej) przebudowy składu, decyzja o jego zwolnieniu – nawet jeśli zaważyły na tym względy zdrowotne – zwyczajnie odzwierciedla realia zawodowego sportu. Nawet, jeśli kibice i inni zawodnicy Bulls nie kryją rozczarowania zaistniałą sytuacją.
Czy Kawamura dostanie jeszcze szansę w NBA? Na tę chwilę trudno cokolwiek więcej powiedzieć. Wszystko zależy także od tego, na ile poważną sprawą jest jego „medyczny problem”. Wiadomo jednak, że Bulls nie próżnowali i zwolnione przez Japończyka miejsce dla zawodnika na kontrakcie dwustronnym zajął Trentyn Flowers.
20-letni skrzydłowy to zawodnik, którego dotychczasową ścieżkę kariery trudno nazwać oczywistą. Wszyscy spodziewali się, że będzie robił furorę na Uniwersytecie Louisville, lecz zamiast tego wyjechał do Australii, by reprezentować barwy Adelaide 36ers. W NBL początkowo występował jako rozgrywający – to był jego pomysł podyktowany chęcią dorównania idolom – Giddeyowi i LaMelo Ballowi. Ten plan jednak nie wypalił i trener C.J. Bruton przekwalifikował młodego koszykarza na skrzydłowego.
Początki były niezłe, jednak z czasem kontuzje sprawiły, że Flowers wypadł z rotacji, szczególnie gdy doszło do zmiany trenera, a Brutona zastąpił Scott Ninnis. Ostatecznie skończyło się na 18 występach, w których mierzący 206 centymetrów koszykarz notował niezbyt przekonujące 5,2 punktu na mecz.
Trentyn nie został wybrany w drafcie 2024, jednak niedługo po nim związał się dwustronną umową z Los Angeles Clippers. Po trudnych początkach – musiał opuścić obóz przedsezonowy z powodu kontuzji nadgarstka – zdołał jednak wystąpić w sześciu meczach NBA, jednak większość sezonu spędził w G League. Jako zawodnik San Diego Clippers notował średnio całkiem przyzwoite 17,7 punktu, 5 zbiórek i 2 asysty.
Najwidoczniej to przekonało władze Bulls, że warto chłopakowi dać szansę. Uznano, że ma spory, rozwijający się potencjał i może stać się czołowym strzelcem i wszechstronnym obrońcą, który dobrze uzupełniłby grę Jonesa czy Isaaca Okoro. To znaczy, o ile w Chicago znów nie dojdą do wniosku, że warto podjąć jakąś „nieoczywistą” decyzję.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!