Charlotte Hornets to drużyna, której w nowym sezonie raczej próżno będzie szukać w górnych rejonach tabeli. O ile LaMelo Ballowi nie przestawi się coś w głowie i nie udowodni, że jednak może być liderem z prawdziwego zdarzenia, były klub Michaela Jordana będzie raczej starał się ogrywać młodych zawodników pokroju Brandona Millera, debiutanta Kona Knueppela, KJ Simpsona czy Moussy Diabate. Świadczy o tym choćby dość zaskakujący ruch, do jakiego doszło w czwartek.
Jednym z największych znaków zapytania dotyczących drużyny trenowanej przez Charlesa Lee była rola w zespole weterana, Spencera Dinwiddie. 32-letni obrońca został sprowadzony przez Charlotte Hornets mniej więcej trzy miesiące temu, ale inne wydarzenia z offseasonu – przedłużenie kontraktu z Tre Mannem czy pozyskanie w wymianie Collina Sextona – sprawiały, że sens jego dołączenia do zespołu był kwestionowany.
Gdy w swoim ostatnim meczu przedsezonowym Szerszenie pokonały Memphis Grizzlies, doświadczony koszykarz nie pojawił się na parkiecie, co mogło zwiastować jego odejście. I tak się stało – jak poinformował Shams Charania, obie strony doszły do porozumienia w sprawie rozwiązania umowy, co pozwoliło klubowi usunąć z listy płac gwarantowaną pensję zawodnika w związku ze zbliżającym się terminem dostosowywania składów do wymogów ligi jeszcze przed startem rozgrywek, które Hornets rozpoczną w środę, podejmując u siebie Brooklyn Nets.
Dinwiddie nie zdążył zaliczyć nawet jednego występu w oficjalnym meczu ligowym. W jego przypadku pobyt w Charlotte zakończył się na dwóch występach w spotkaniach towarzyskich, gdzie najwidoczniej nie udowodnił, że zasługuje miejsce w składzie. To ciekawe, bo w jego sobotni występ przeciwko Dallas Mavericks, gdy spędził na placu gry 19 minut, notując w międzyczasie sześć punktów, cztery asysty i trzy zbiórki można było nazwać przyzwoitym. Najwidoczniej jednak dla sztabu szkoleniowego to było za mało.
32-latek trafił do zespołu po pełnym sezonie w barwach… Mavericks, gdzie 30 z 79 spotkań rozpoczął w wyjściowym składzie, zapisując na swoje konto średnio 11 punktów, 4,4 asysty i 2,6 zbiórki. Może nie imponował efektownością, ale wydawało się, że jego doświadczenie i opanowanie mogą wnieść niezbędne wsparcie do młodej drużyny Hornets.
Tym bardziej, że jeszcze wcale nie tak dawno temu Spencer był kluczowym szóstym graczem Mavs, którzy w 2022 roku dotarli do finałów Zachodu (gdzie lepsi okazali się Golden State Warriors). Koszykarz, który dołączył do zespołu z Washington Wizards w ramach wymiany za Kristapsa Porzingisa w okolicach trade deadline niemal natychmiast zrobił różnicę. W samym tylko postseason wystąpił w 18 meczach, spędzając na parkiecie średnio po 27,8 minuty i notując 14,2 punktu, 2,4 zbiórki i 3,6 asysty (przy równej skuteczności z gry i z dystansu, w obu przypadkach wynoszącej po 41,7%). Wprawdzie rok później trafił do Brooklyn Nets w rozliczeniu za Kyriego Irvinga, jednak jego wartość dla drużyn walczących o najwyższe cele wciąż była oczywista.
Najwidoczniej jednak w Charlotte uznano, że chociaż solidne prowadzenie piłki to cenna umiejętność, to jednak za mało, by utrzymać miejsce w składzie. Nie da się ukryć, że wspomniani wcześniej Sexton i Mann zdecydowanie lepiej wykorzystali okres przygotowawczy, co sprawiło, że Dinwiddie stał się „łatwym celem” wśród zawodników zagrożonych zwolnieniem (ponoć do ostatniej chwili brany pod uwagę był również Pat Connaughton).
Coś jednak zdaje się tu nie grać – gdy Hornets podpisali umowę z 32-latkiem, doskonale wiedzieli, jak wygląda ich sytuacja kadrowa. Zdawali sobie sprawę, że zgodnie z zasadami NBA mogą mieć w składzie maksymalnie 15 zawodników na standardowych kontraktach i mieli całe lato, by wszystko sobie poukładać, jednak czekali do ostatniej chwili. Albo zarząd klubu popełnił błąd w obliczeniach, albo w ciągu tych trzech miesięcy wydarzyło się coś, co sprawiło, że Dinwiddie stał się zbędny. Inna sprawa, że to grubymi nićmi szyte wytłumaczenia, bo drużyny NBA nie działają w ten sposób. Zazwyczaj. Inna sprawa, że gdyby podejmowanie nietrafionych – czy wręcz głupich – decyzji było dyscypliną olimpijską, władze organizacji z Karoliny Północnej zapewne biłyby się o złoto.
Z drugiej jednak strony – być może chodzi tu po prostu o chęć stawiania na młodszych graczy, jak Mann czy KJ Simpson. Decyzja o rozstaniu ze Spencerem może świadczyć, że sztab szkoleniowy chce obdarzyć większym zaufaniem wspomnianą dwójkę, która może tylko skorzystać na nieobecności starszego kolegi po fachu. Szczególnie Tre, którego dotychczasowy pobyt w Charlotte upłynął w trudnych okolicznościach – na przykład w minionej kampanii z powodu problemów zdrowotnych (przepuklina dysku) wystąpił w zaledwie 13 meczach – powinien mieć teraz ułatwioną drogę rozwoju. Do tego typu filozofii Dinwiddie rzeczywiście mógł nie pasować, nawet jeśli jest to trochę naciągana teoria.
Co teraz z samym zainteresowanym? Zawodnik, dla którego kolejny sezon byłby już dwunastym na parkietach najlepszej koszykarskiej ligi świata, ma za sobą występy w barwach – nie licząc Hornets – pięciu klubów, dla których rozegrał łącznie 621 meczów, notując średnio 13 punktów, 3 zbiórki i 5,1 asysty na mecz. To statystyki może nie na poziomie gwiazdy, ale na pewno solidnego weterana, który wie, jak pomóc drużynie i zna smak walki o najwyższe cele.
Tym bardziej więc decyzja o jego zwolnieniu wydaje się zaskakująca, ale… może w sumie dobrze się stało? Trudno się spodziewać, by tak ograny obrońca nie znalazł nowego klubu, szczególnie już po rozpoczęciu sezonu, gdy w lidze pojawiają się kontuzje i drużyny walczące o fazę play-off szukają wzmocnienia na obwodzie. Jakiś zespół zapewne da mu szansę, zapewne za minimum dla weterana, by ponownie mógł udowodnić, że jego miejsce wciąż jest w NBA.
Co do Hornets, takie rozegranie sprawy wysyła dziwny sygnał. Sugeruje albo słabe planowanie – żadna nowość – albo dramatyczną zmianę filozofii w zaskakująco krótkim czasie. Zanim Spencer mógł choćby spróbować zadomowić się w Charlotte, już musi zmieniać otoczenie, chociaż nawet nie zdążył zagrać prawdziwego meczu. Jest jednak i jasna strona. Dinwiddie zyskał teraz swobodę wyboru kolejnego miejsca pracy, zamiast tkwić w będącym w wiecznej przebudowie zespole, w którym realnego planu nie ma nawet na lekarstwo. Być może więc w tym przypadku zwolnienie oznacza przysługę – nawet jeśli nikt zaangażowany w sprawę tego nie przyzna.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!