Takich wieści zdecydowanie nie lubimy przekazywać. Jak ogłosili w poniedziałek Chicago Bulls, po długiej chorobie zmarł Bob Love, jedna z największych legend organizacji z Wietrznego Miasta. Skrzydłowy spędził na parkietach NBA łącznie 11 lat, jednak najbardziej znany był z gry właśnie w trykocie Byków. Miał 81 lat.
– Opłakujemy śmierć Boba Love’a, który odszedł dzisiaj w Chicago w wieku 81 lat po długiej walce z rakiem. Był prawdziwą legendą i ukochanym członkiem naszej rodziny. Jego wiszący pod sufitem United Center trykot z numerem 10 na zawsze upamiętnia jego osiągnięcia na parkiecie, ale wpływ Boba wykraczał daleko poza koszykówkę. Stał się inspirującą postacią i pełnym pasji ambasadorem Bulls, poświęcając się działalności charytatywnej i swoimi motywacyjnymi przemówieniami wpływając na niezliczone życia. Jesteśmy głęboko wdzięczni za jego trwały wkład i dziedzictwo zarówno na boisku, jak i poza nim – możemy przeczytać w oświadczeniu opublikowanym przez Chicago Bulls na portalu X (dawniej Twitter).
Trzeba przyznać, że droga Boba Love’a do NBA nie należała do najłatwiejszych. Dorastał na polach bawełny w Luizjanie jako jedno z aż czternaściorga dzieci lokalnego dzierżawcy ziemi. Jego pierwszy kosz został sklecony z drucianego wieszaka, a za „piłkę” służyła mu… para zwiniętych w kulkę skarpet. Już w dzieciństwie przylgnęła do niego używana także i później ksywka „Butterbean” („Fasolka”), którą otrzymał ze względu na to, że uwielbiał jeść tę roślinę strączkową.
Co jednak najbardziej ukształtowało późniejszego koszykarza jako człowieka była jego poważna wada wymowy. Już jako dziecko Bob miał duże problemy z jąkaniem się, przez co zwyczajnie bał się mówić, nawet gdy był brany do odpowiedzi w szkole. Rzecz jasna, nie uniknął bycia wyśmiewanym przez rówieśników. To zresztą był jedynie wierzchołek góry lodowej. Do ósmego roku życia Love wychowywał się z agresywnym ojczymem, po czym zdecydował się uciec i zamieszkał z babcią. Swojego biologicznego ojca poznał dopiero jako 33-latek.
Sport właściwie od zawsze był obecny w jego życiu, nieraz jako odskocznia od problemów dnia codziennego. Jeszcze w szkole średniej dzielił swój czas pomiędzy grę w koszykówkę i futbol amerykański. Ostatecznie postawił jednak na pierwszą z wymienionych dyscyplin i wydaje się, że trafił w dziesiątkę. Właściwie z miejsca zyskał status gwiazdy luizjańskiego Southern University. Prezentował się na tyle dobrze, że trzykrotnie wybierano go do drużyny najlepszych zawodników NAIA (National Association of Intercollegiate Athletics, organizacja skupiająca przede wszystkim mniejsze uniwersytety, nie będące członkami NCAA – przyp. aut.).Był też jednym z najlepszych strzelców Southwestern Athletic Conference.
To wystarczyło, by zainteresować sobą Cincinnati Royals (obecnie – Sacramento Kings), choć wówczas jeszcze właściwie na tym się skończyło. Wybrany w czwartej rundzie draftu w 1965 roku zawodnik nie od razu znalazł miejsce w składzie drużyny, co udało się dopiero rok później, po występach w Trenton Colonials (Eastern Basketball League). W Royals Love był tylko rezerwowym, lecz jego los wkrótce miał się odmienić. W drafcie uzupełniającym w 1968 roku trafił do Milwaukee Bucks, by po zaledwie 14 spotkaniach bez żalu oddano go do Bulls. Jak pokazała przyszłość, w Wisconsin mogli sobie potem pluć w brodę. Wprawdzie w meczach przedsezonowych w barwach Kozłów Bob osiągał średnio powyżej 20 punktów na mecz, to jednak postawili na nim krzyżyk z powodu „problemów z komunikacją”.
Tymczasem w Wietrznym Mieście nasz bohater znalazł swoją przystań, a jego kariera wprost rozkwitła. W swoim pierwszym pełnym sezonie w ekipie Byków zdobywał średnio 21 punktów i 8,7 zbiórki na mecz, a w kolejnych trzech był wybierany do udziału w Meczach Gwiazd. W Chicago pozostał aż do sezonu 1976-77, jednak poważna kontuzja pleców ostatecznie wpłynęła na decyzję o przedwczesnym zakończeniu kariery, nawet jeśli próbował jeszcze ją ratować, zaliczając epizody w New Jersey Nets i Seattle SuperSonics. Ogółem zapisał na swoje konto 789 występów w najlepszej lidze świata, osiągając w nich średnio 17,6 punktu, 5,9 zbiórki oraz 1,4 asysty. Wówczas był jeszcze najlepszym strzelcem w historii Bulls, lecz jego wynik (12,623 punkty) zdołali po latach poprawić Scottie Pippen i Michael Jordan.
Po zawieszeniu butów na kołku miał problemy ze znalezieniem pracy spowodowane przez wciąż towarzyszące mu jąkanie. Pracował jako pomywacz, a potem pomocnik kelnera w sklepie Nordstrom w Seattle. Dopiero w 1985 roku, dzięki wsparciu właściciela sklepu Johna Nordstroma, zdecydował się na współpracę ze specjalistą ds. mowy, co ostatecznie pozwoliło przezwyciężyć trudności. Z czasem, czego chyba sam nigdy się nie spodziewał, stał się mówcą motywacyjnym oraz dyrektorem Bulls ds. relacji społecznościowych. Wygłaszał setki przemówień rocznie, dzieląc się historią swojej kariery oraz walki z wadą wymowy, inspirując ludzi na całym świecie.
W styczniu 1994 roku Love stał się drugim po Jerrym Sloanie zawodnikiem w historii organizacji, którego numer został zastrzeżony, a koszulka z 10 zawisła pod dachem United Center. Pamięć o jednej z pierwszych gwiazd w historii drużyny z Chicago nie zgaśnie nigdy, o czym świadczy choćby fakt, że w bieżącym roku Bob Love znalazł się w zaszczytnym gronie zawodników włączonych w inauguracyjnym roczniku do klubowej Ring of Honor. Niech spoczywa w pokoju.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!