Do końca sezonu regularnego pozostał niespełna miesiąc. Wkrótce NBA zacznie przymierzać się do wyboru laureatów nagród indywidualnych, w tym najlepszego trenera rozgrywek. Głównym kandydatem do zgarnięcia statuetki pozostaje Mike Brown, którego kandydaturę poparł niedawno LeBron James.
Drugie miejsce na Zachodzie i bilans 39-26 – jeszcze rok temu z pewnością niewielu uwierzyłoby w taką przemianę Sacramento Kings. W kilka miesięcy Mike Brown zbudował drużynę poważnie liczącą się, przynajmniej w sezonie zasadniczym, w swojej konferencji. Kings przestali być obiektem żartów, czy synonimem nieudolnej, pozbawionej ładu organizacji i są o krok od przełamania klątwy braku awansu do play-offów nieprzerwanie od 2006 roku.
Obok Mike’a Malone’a i Mike’a Budenholzera Brown wydaje się głównym kandydatem do zgarnięcia statuetki dla trenera rozgrywek. Królowie w ostatnich 10 meczach notują bilans 8-2 i jeżeli uda się im zachować koncentrację jeszcze przez 17 spotkań, nie tylko zyskają w play-offach przewagę parkietu, ale również w piękny sposób nagrodzą swojego, powszechnie lubionego i cenionego w lidze trenera.
Podobnego zdania jest także LeBron James, który na Twitterze przyznał, że nie widzi innego realnego kandydata do zgarnięcia statuetki. – Bez dwóch zdań. Mike Brown sprawił, że chłopaki zaczęli grać świetnie – napisał w odpowiedzi na wpis Legion Hoops James.
Historia współpracy obu Panów sięga ponad 15 lat wstecz. Gdy jeszcze James występował w barwach Cleveland Cavaliers, pod skrzydłami Browna, który pełnił wówczas rolę głównego trenera zespołu, spędził niecałe pięć lat. Po powrocie LBJ-a do Ohio spotkali się oni ponownie, jednak po jednym sezonie szkoleniowiec pożegnał się ze swoją posadą. Po roku przerwy Brown sześć kolejnych sezonów spędził jako asystent w Golden State Warriors, za sprawą czego dwukrotnie spotkał się z Jamesem w Finałach NBA.