Wiele zostało powiedziane już o 20-letniej karierze Kobego Bryanta na parkietach NBA. Do dziś pamiętamy go jako jednego z najciężej pracujących zawodników, dla którego każda porażka była jedynie kolejnym krokiem w kierunku sukcesu. Co jednak, jeśli usłyszymy, że legenda Los Angeles Lakers — choć twarda jak nikt — nigdy nie była tak naprawdę utalentowana?
Już ponad dziewięć lat minęło od ostatniego meczu Kobego Bryanta na parkietach NBA. 13 kwietnia 2016 roku jego Los Angeles Lakers pokonali Utah Jazz 101:96, a on sam zapisał na swoim koncie 60 punktów. Było to pożegnanie godne mistrza, a zarazem doskonałe zwieńczenie 20-letniej kariery w Mieście Aniołów.
Kobe uosabiał wszystkie wartości, które kojarzyliśmy z siłą charakteru i niezłomnością. Doskonałym tego przykładem jest sytuacja, w której wybił sobie palec, ale zamiast przerywać gry i pozwolić sztabowi medycznemu na interwencję, Gary Vitti — przed lata członek zespołu szkoleniowego Jeziorowców — po prostu mu go naprostował, a ten natychmiast wrócił na parkiet.
— Zdecydowanie najtwardszy [zawodnik, z jakim kiedykolwiek pracowałem]. Wybicia palców [dislocations] bolą, ale ból zależy od ich poziomu. Naprawdę musiałem włożyć w to sporo siły, żeby przywrócić ją na jej miejsce, bo tak bardzo była przemieszczona. Kobe był twardy, ale aż jęczał z bólu. Zanim zdążyłem nałożyć taśmę, on już wrócił na parkiet. Miał jednak niestabilny staw, przez co mógł wybić palec ponownie — wspomina Vitti.
W rozmowie z dziennikarką Vitti wspomina, że miał przyjemność pracować z dwójką najmłodszych zawodników w historii NBA. Bryant został przecież wybrany w drafcie, kiedy nie miał jeszcze skończonych 18 lat. Podobna sytuacja miała miejsce w 2005 roku, kiedy Jeziorowcy zdecydowali się na Andrew Bynuma z 10. pickiem. Środkowy dopiero kilka miesięcy później obchodził 18. urodziny.
— Miałem [Kobego] przez 20 lat, przyszedł jako 17-latek i był z nami aż do 37 lat. Jestem jedynym człowiekiem, który widział wszystkie jego mecze w karierze. Ludzie mogą być zaskoczeni, gdy usłyszą, że w Kobem Bryancie nie ma nic specjalnego — zaczął nieco prowokacyjnie Vitti.
Ligowe początki Kobego nie należały do najbardziej udanych. Do historii przeszły cztery airballe, które rzucił w ciągu pięciu minut piątego meczu drugiej rundy play-offów jako debiutant. Porażka tamtej nocy sprawiła, że sezon Jeziorowców się zakończył.
— Nie jest najbardziej utalentowanym koszykarzem. Kiedy naprawdę na niego spojrzysz, to zobaczysz, że był duży, ale nie taki duży, był szybki, ale nie taki szybki, jest silny, ale nie taki silny. Dlaczego więc to Kobe miał pięć pierścieni, a zawodnicy szybsi i silniejsi nie mają żadnego? — rzuca pytaniem Gary.
Kobe wzorował się na Michaelu Jordanie, więc nie trudno wyobrazić sobie, że ich kultura pracy nie różniła się znacząco. Obaj harowali za dwóch i ze względu na to, że wymagali od siebie wiele, stawiali oni również spore oczekiwania wobec innych. Dlatego właśnie współpraca z nimi często nie była najłatwiejsza.
— Nie zawsze wszystko się z nim układało, bywały trudny momenty, rozczarowania. Koniec końców odczuwaliśmy jednak miłość, ale ta droga nie była usłana różami. Niektórzy go kochają, niektórzy go nienawidzą, ale kilku rzeczy nie możesz mu odebrać. Pracował ciężej niż ktokolwiek inny, ale inni też pracują. On jednak pracował też mądrze.
Vitti podkreślił, że nikt nie pragnął wygrywać bardziej od Bryanta. We wszystkich aspektach swojego życia próbował być po prostu najlepszy. Gary wspomina, jak żartowałem z Kobem, że prawdopodobnie oszukałby nawet jego córki w grze Tiddlywinks, byleby tylko wygrać. Nawet jeżeli nie udało mu się tego osiągnąć, to wykorzystywał porażki, by wrócił jeszcze lepszym. Był inteligentny zarówno na parkiecie, jak i poza nim.