Gdy Kevin Garnett zdał sobie sprawę, że o sukces z Minnesotą Timberwolves będzie wyjątkowo trudno, zaczął dla siebie szukać nowej przystani. Wówczas na jego liście życzeń znalazło się kilka ekip, choć priorytetem miał być transfer do Los Angeles Lakers.
W Mieście Aniołów Kevin Garnett połączyłby siły z Kobem Bryantem i zapewne stworzyliby duet walczący w ligowej czołówce. Wszystko miało miejsce w 2007, przed rozgrywkami 2007/2008. Minnesota Timberwolves szukała transferu za swoją gwiazdę, bo gwiazda zwyczajnie było zmęczona. T-Wolves nie mogli KG zaproponować niczego ponad przeciętność, którą reprezentowali.
Zaczęli więc poszukiwania. Na liście życzeń zawodnika byli m.in. Los Angeles Lakers i Boston Celtics, ale to Jeziorowcy mieli być „pierwszą opcją” dla jednego z najlepszych silnych skrzydłowych w historii tej gry. W obwodzie byli również Phoenix Suns i Golden State Warriors, którzy wyrazili gotowość do podjęcia rozmów, ale mieli ograniczone zasoby. Koniec końców to w Bostonie byli najbardziej zdeterminowani.
– Jestem z wami szczery, chciałem połączyć siły z Kobem – mówi Garnett. – […] Próbowałem do niego zadzwonić, ale nie mogłem go złapać – dodaje KG. Skrzydłowy sam więc chciał zainicjować aktywność ze strony lidera Lakers i przynajmniej spróbować namówić go na wspólną grę. KG w tamtym czasie trenował indywidualnie z Tyronnem Lue, bliskim znajomym Kobego. Bryant jednak nie oddzwonił, nie chciał nikogo rekrutować na własną rękę, zawsze się trzymał tej filozofii.
Lakers mieli gotowy transfer. W drugą stronę powędrowaliby Andrew Bynum oraz Lamar Odom. Garnettowi zależało jednak na tym, by pogadać z Bryantem. Do tego ostatecznie nie doszło i to otworzyło szansę dla Celtics. Decyzja dla zawodnika okazała się dobra, bo już w pierwszym sezonie z nową drużyną zdobył mistrzostwo… kosztem Kobego Bryanta. KG poprosił wówczas, by C’s nie transferowali za niego Rajona Rondo. Panowie stworzyli silny, niezawodny duet.
NBA: Warriors znów chcą być dynastią. Czy to w ogóle możliwe?
Follow @mkajzerek
Follow @PROBASKET