Wprawdzie Jeremy Lin nie jest i najpewniej nigdy nie będzie wymieniany w gronie legend NBA, to jednak jego historia może służyć za przykład, jak ciężką pracą można wiele osiągnąć. Niewielu zawodników, którzy nie zostali wybrani w drafcie może o sobie powiedzieć, że w pewnym momencie znaleźli się na samym szczycie, tymczasem jemu się to udało. I chociaż później już nigdy nie nawiązał do czasów, gdy był jedną z największych sensacji ligi, trudno powiedzieć, by rozmienił się na drobne, a na zakończenie amerykańskiego etapu swojej kariery zdobył mistrzostwo w barwach Toronto Raptors. Co więcej, wciąż nie zamierza wieszać butów na kołku.



Linsanity to fenomen, którego najgorętszy okres miał miejsce na przełomie lutego i marca 2012 roku, gdy Jeremy Lin był zawodnikiem New York Knicks. Wcześniej szerzej nieznany koszykarz, który nie przebił się w Golden State Warriors, gdzie miał być zmiennikiem samego Stephena Curry’ego, nagle, dzięki serii niesamowitych występów zyskał międzynarodową sławę. W sezonie 2011-12 notował średnio 14,6 punktu, 6,2 asysty oraz 1,6 przechwytu na mecz, trafiając 44,6% wszystkich rzutów z gry, w tym 32% z dystansu.

Inna sprawa, że Linsanity nie dotyczyło stricte postawy rozgrywającego Knicks na parkiecie. Może nawet bardziej pokazał się jako wzór do naśladowania dla młodych Amerykanów azjatyckiego pochodzenia. Samemu mając korzenie sięgające Tajwanu, swoją osobą przełamywał wiele stereotypów dotyczących roli przybyszy z Dalekiego Wschodu w sporcie zawodowym w Stanach Zjednoczonych. I szkoda tylko, że jego „pięć minut sławy” potrwało tak krótko, jednak w międzyczasie i tak zdołał zainspirować wielu ludzi na całym świecie.

W kolejnych latach Lin reprezentował barwy takich drużyn, jak Houston Rockets, Los Angeles Lakers, Charlotte Hornets, Brooklyn Nets, Atlanta Hawks i Toronto Raptors. Choć jego statystyki nie schodziły poniżej poziomu przyzwoitości, popularnością nie potrafił już nawiązać do tamtych pamiętnych dwóch miesięcy z początku 2012 roku. Wydaje się też, że był trochę niedocenianym koszykarzem. Nigdy nawet nie otarł się chociażby o występ w Meczu Gwiazd, a nie takim „grajkom” się to zdarzało.

Zresztą największą szkołę przetrwania przeszedł chyba w Mieście Aniołów, dokąd trafił chyba w niezbyt odpowiednim momencie. Lakers mieli za sobą sezon, w którym zaliczyli zaledwie 27 zwycięstw, co nie zmieniało faktu, że oczekiwania wciąż były wysokie. W teorii połączenie Jeremy’ego z Kobem Bryantem wydawało się idealnym, bowiem obaj zawodnicy od początku zdawali się świetnie dogadywać. Często wspólnie oglądali nagrania z meczów, a przed nimi zazwyczaj wymieniali się wiadomościami tekstowymi.

Problem w tym, że Black Mamba w tamtych czasach nierzadko przypominał odbezpieczony granat. Od momentu, gdy w 2004 roku Shaquille O’Neal odszedł do Miami Heat, Kobe był niezaprzeczalnie twarzą tej drużyny. Dominował w lidze przez lata i wydawać by się mogło, że nigdy nie przestanie. Gdy 12 kwietnia 2013 roku Bryant zerwał ścięgno Achillesa, a w kolejnym sezonie doznał złamania bocznej części kości piszczelowej, niektórzy wieszczyli nawet rychły koniec jego kariery koszykarskiej. Mylili się.

Wróćmy jednak do meritum. Po trudnym początku sezonu, kiedy Lakers przegrali pierwsze dwa mecze, Lin postanowił spróbować czegoś nowego. W kolejnym spotkaniu przeciwko Los Angeles Clippers, przy remisie i niecałych czterech minutach do końca, zrobił coś niespodziewanego. Zamiast podać piłkę Bryantowi, aby ten mógł zagrać izolację przeciwko niższemu Chrisowi Paulowi, rozgrywający zasygnalizował sławniejszemu koledze, żeby odszedł, i poprosił o zasłonę. Kobe przystał na to, a Jeremy trafił trójkę, dając drużynie prowadzenie. Wszystko powinno być w porządku, prawda?

Otóż nie. Ostatecznie Bryant, Lin i spółka ulegli lokalnemu rywalowi różnicą siedmiu „oczek”, a obaj „koledzy” nie odzywali się do siebie przez bite cztery miesiące. Po latach jednokrotny mistrz NBA w jednym z odcinków podcastu All The Smoke ujawnił, co tak naprawdę doprowadziło do rzeczonego incydentu i późniejszego konfliktu.

– Pisaliśmy do siebie SMS-y o trzeciej lub czwartej nad ranem, kłócąc się i spierając. Doszło do tego, że wygarnąłem mu wszystko, prosząc jednocześnie, by rozmawiał ze mną jak z mężczyzną a nie z dzieckiem. Prosiłem tylko o odrobinę szacunku. W tamtej sytuacji miałem już po prostu wszystkiego dość, więc ten raz go odesłałem i wyszło jak wyszło – zdradził Lin i właściwie można go zrozumieć. Nie każdy wytrzymałby fizyczne i mentalne starcia z kimś takim jak Black Mamba we własnej osobie. Nawet święty by w pewnym momencie nie wytrzymał.

Na szczęście konflikt wygasł już w kolejnym sezonie, gdy Jeremy przeszedł do Hornets. Już w pierwszym meczu rozgrywanym przeciwko sobie nawzajem podeszli do siebie i przywitali się jak gdyby nigdy nic. Już do końca kariery Lina w NBA Kobe służył mu za swoistego mentora. W dużej mierze dzięki jego pomocy i radom koszykarz tajwańskiego pochodzenia spędził w lidze jeszcze pięć lat, chociaż ze względów zdrowotnych na przykład w sezonie 2017-18 zaliczył zaledwie… jeden występ. No i na odchodne wraz z Raptors wywalczył mistrzostwo, stając się pierwszym Amerykaninem o azjatyckich korzeniach, który tego dokonał.

Po opuszczeniu najlepszej ligi świata nasz bohater wyjechał do Azji, gdzie występuje po dziś dzień. Niedawno ogłosił, że swój piętnasty sezon w roli zawodowego koszykarza spędzi w New Taipei Kings, ekipie aktualnego mistrza Tajwanu, z którymi przedłużył umowę. Co ciekawe, w tej samej drużynie występuje Joseph Lin, młodszy brat Jeremy’ego, który nigdy nie zaznał smaku gry za oceanem na poziomie wyższym niż uniwersytecki.

Z wypowiedzi, jakie starszy z rodzeństwa wrzuca w mediach społecznościowych można wyczytać, że jego celem na najbliższą przyszłość jest powtórzenie tegorocznego sukcesu. Nie wygląda na to, żeby jakoś niedługo zamierzał przechodzić na sportową emeryturę. Wprawdzie – zwłaszcza w ostatnim czasie – nie mówił tego głośno, ale można przypuszczać, że nigdy nie przestał marzyć, że jeszcze kiedyś wróci do NBA. Trudno przypuszczać, by 36-letni dziś rozgrywający dostał taką szansę, ale być może kto inny przejmie przysłowiową pałeczkę? Możliwości, by stać się „nowym Limem” ma niejaki Yongxi Cui.

Popularny Jacky to 21-letni rzucający obrońca, jeden z największych talentów chińskiej koszykówki, porównywany do samego Kawhia Leonarda. Swoje umiejętności zdążył zaprezentować już w trakcie ligi letniej, gdzie reprezentował barwy Portland Trail Blazers. W Oregonie zaprezentował się na tyle przyzwoicie, że otrzymał propozycję niegwarantowanej umowy typu Exhibit 10, lecz według najnowszych doniesień już wkrótce ma zmienić barwy. To właśnie on ma zająć jeden z wolnych spotów na kontrakty typu two-way w składzie Brooklyn Nets, a że Lin też swego czasu był ich zawodnikiem… Być może historia zatoczy koło.

Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.


Wspieraj PROBASKET

  • Robiąc zakupy wybierz oficjalny sklep adidas.pl
  • Albo sprawdź ofertę oficjalnego sklep Nike
  • Zarejestruj się i znajdź świetne promocje w sklepie Lounge by Zalando
  • Planujesz zakup NBA League Pass? Wybierz nasz link
  • Zobacz czy oficjalny sklep New Balance nie będzie miał dla Ciebie dobrej oferty
  • Jadąc na wakacje sprawdź ofertę polskich linii lotniczych LOT
  • Lub znajdź hotel za połowę ceny dzięki wyszukiwarce Triverna




  • Subscribe
    Powiadom o
    guest
    4 komentarzy
    najstarszy
    najnowszy oceniany
    Inline Feedbacks
    View all comments