Tegoroczne rozgrywki były dla Duncana Robinsona pełne wzlotów i upadków. Niesmak po zdobyciu miejsca w „szóstce” w sezonie regularnym i przedłużeniu kontraktu pozostawiła marginalna rola w play-offach. Kilkanaście dni po zakończeniu post-season przez Miami Heat zawodnik skomentował swoją sytuację.
Po problemach, przez które Heat musieli przejść w sezonie regularnym, rezultat, który ekipa odniosła w play-offach, można traktować jako spory sukces. Drużynę z Miami nawiedziła plaga kontuzji wykluczających pierwszoplanowe postacie z gry na długie tygodnie. Z tego powodu szansę na szersze zaprezentowanie swoich możliwości otrzymali dotychczasowi zawodnicy drugiego planu.
Duncan Robinson rozpoczął sezon w „szóstce”, jednak nie prezentował się podobnie jak w poprzednich latach. Jego zdobycze punktowe spadły do niespełna 11 oczek na mecz, a skuteczność zza łuku do 37% (przy ponad 40% w dwóch poprzednich sezonach). Po powrocie do zdrowia, minuty Robinsona sukcesywnie zaczął przejmować Max Strus. Niewybrany w drafcie obrońca kilka tygodni później wskoczył do pierwszej piątki, robiąc furorę w pierwszej rundzie play-offów, w starciach z Atlanta Hawks. Jako zadaniowiec doskonale wpasował się w miejsce zrobione dla Robinsona, dodatkowo przewyższając go skutecznością rzutów trzypunktowych (41%) i, co najważniejsze, obroną.
–Brak gry jest do bani – przyznał wprost zawodnik. – Zwłaszcza jeśli jesteś zdolny i możesz pomóc drużynie wygrywać. To naprawdę dołujące uczucie, z którym trzeba walczyć. Gdy jesteś przy linii i pamiętasz, że z tobą na boisku drużyna grała dobrze, to naprawdę boli. Wiesz, że dużo poświęciłeś, aby się tu znaleźć i czujesz, że należy ci się określona pozycja w zespole – dodał.
W sezonie regularnym Duncan Robinson wystąpił w 79 meczach, 68 z nich zaczynając w podstawowym zestawieniu. W play-offach zagrał jedynie w 13 meczach, za każdym razem wychodząc z ławki. Jego minuty spadły z 26 do 12. Przypomnijmy, że zeszłego lata zawodnik podpisał z ekipą z Miami nową 5-letnią umowę, wartą 90 mln dolarów.