Zawsze miło jest zobaczyć, gdy któryś z graczy NBA utrzymuje się w lidze przez wiele lat, chociaż nie został wybrany w drafcie. Tym bardziej imponujące jest, gdy taki zawodnik nieustannie musi zmagać się z trudami, zmieniając drużyny jak przysłowiowe rękawiczki i nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca na dłużej. Przykładem takiej postaci jest Ish Smith, który postać ligowego włóczykija doprowadził do perfekcji, a jednak zdołał zapisać w swoim cv mistrzostwo.
Gdy Ish Smith po raz pierwszy wchodził do ligi, Shane Battier ostrzegł go, że życie zawodnika NBA bywa nieprzewidywalne. Szczupły, niewybrany w drafcie rozgrywający z Wake Forest wziął sobie tę lekcję do serca. Nie miał złudzeń, że jego kariera w najlepszej lidze świata kiedykolwiek zostanie zaprezentowana w Sevres jako wzór stabilności.
– Powiedział mi: „Wielu ludzi myśli, że nigdy nie zostaną wymienieni. Cóż, nie tak to działa. Prędzej czy później każdego to czeka.” Pomyślałem wtedy: „Nie zamierzam czekać. Wolę pójść własną drogą.” – wspominał po latach Smith.
Jak pomyślał, tak zrobił. 36-letni dziś były koszykarz był wymieniany często i gęsto. Nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej niż trzy sezony. Wbrew pozorom nie świadczy to o tym, że był taki kiepski w koszykówkę. Zgoda – nie był to zawodnik kalibru All-Stara, ale swoje potrafił. Gdziekolwiek nie trafił, potrafił znaleźć swoje miejsce w rotacji. W jego życiorysie można znaleźć aż sześć sezonów, w którym grał średnio ponad 20 minut na mecz.
Plan Isha zadziałał bez pudła. Znający swoje ograniczenia zawodnik, który wiedział, że pewnego poziomu nie przeskoczy, zdołał utrzymać się w najlepszej lidze świata przez blisko półtorej dekady. W międzyczasie – czego sam chyba nie przewidział – został rekordzistą NBA. 36-latek to jedyny zawodnik w historii, który zaliczył występy w barwach aż 13 drużyn.
– Jest jak jest – lakonicznie stwierdził w jednym z wywiadów pytany o swój rekord. Sam nie uważa go za powód do jakiejś szczególnej dumy, a tym bardziej jako plamę na honorze koszykarza. Tak po prostu potoczyła się jego kariera. Ni mniej, ni więcej. Inna sprawa, że na postronnych widzach jego życiorys może robić wrażenie. Miał przecież okazję zetknąć się z niektórymi z najbardziej znanych graczy obecnej ery.
W Houston Rockets grał z Yao Mingiem. W Golden State Warriors zetknął się z młodymi Stephenem Currym i Klayem Thompsonem. W Orlando Magic za jednego z kolegów miał Dwighta Howarda, a w New Orleans Pelicans – Anthony’ego Davisa. Wreszcie w Oklahoma City Thunder dzielił szatnię z Russellem Westbrookiem i Kevinem Durantem. Sam może umniejszać swój wyczyn, jednak trzeba tu wziąć pod uwagę wyzwanie, jakim było wpasowanie się tylu różnych systemów trenerskich w 13 drużynach, w których napotkał dziesiątki „samców alfa” i setki koszykarzy. – Nikt oprócz Isha nie byłby w stanie tego dokonać – powiedział kiedyś słynny trener Stan Van Gundy.
Coś jednak musiało sprawić, że Smith był uważany za niezbędny element szatni w tak wielu różnych drużynach, mimo co najwyżej solidnych umiejętności stricte koszykarskich. Jeszcze jako młody, nieopierzony zawodnik wykorzystał swoje umiejętności oparte na niezwykłej szybkości, aby stać się nieocenionym podczas treningów. Był tym, który dawał z siebie wszystko, by zmusić takich graczy jak Westbrook, Jameer Nelson czy Kyle Lowry do maksymalnego wysiłku – zarówno po to, by zaimponować trenerom, jak i udowodnić sobie, że zasługuje na miejsce w lidze. Działało.
Później, gdy jego pozycja była już ugruntowana, stał się idealnym rezerwowym na przykład dla Detroit Pistons z czasów wspomnianego Van Gundy’ego tudzież Washington Wizards Scotta Brooksa, gdy te drużyny chciały zwiększyć tempo gry w ofensywie. Nie on jeden mógłby pełnić taką rolę – możecie powiedzieć. Zgadza się, ale innym, być może bardziej kluczowym powodem było to, jaką rolę pełnił Ish w utrzymaniu dobrej atmosfery i chemii w zespole, w którym akurat grał. Niejednokrotnie to jego interwencja pomagała rozdzielać kłócących się zawodników.
– On jest trochę jak szczurołap. Potrafi sprawić, że wszyscy podążają za nim w jednym kierunku – mawiał znający Smitha z Wizards Wes Unseld Jr. W podobne tony uderzali też inni, którzy mieli przyjemność dzielić szatnię z 36-letnim obecnie rozgrywającym. – Wszyscy kochają Isha – stwierdził kiedyś trener Brooks, który zetknął się z zawodnikiem już w Thunder, a później sprowadził go także do Waszyngtonu. Wychodzi więc na to, że wizytówką Smitha była jego osobowość, którą potrafił kupić sobie przychylność właściwie wszystkich.
Niestety, na każdego przychodzi czas. Doświadczony obrońca zdecydował, że to już najwyższa pora, by zawiesić buty na kołku. W ubiegłym sezonie rozegrał jeszcze 43 mecze dla Charlotte Hornets, jednak na początku lutego został zwolniony. Być może jego magia przestała już działać albo po prostu wszyscy w NBA uznali, że ten ligowy odpowiednik Forresta Gumpa jest już po drugiej stronie rzeki. Faktem jest jednak, że nie było chętnych na jego zatrudnienie. Chociaż oficjalnie tego nie ogłosił, można przypuszczać, że dla Smitha to już koniec gry. To nie oznacza jednak rozbratu z najlepszą ligą świata. Według informacji Josha Robbinsa z The Athletic, Ish dołączy do Wizards w roli skauta.
Jeśli doniesienia się potwierdzą, licznik byłego już koszykarza zatrzyma się na w sumie 805 występach, w których osiągał średnio 7,1 punktu, 2,4 zbiórki oraz 3,8 asysty. Trafiał 42,9% wszystkich rzutów z gry, w tym 32,5% z dystansu. W Wizards liczą, że liczne kontakty, jakie ich były zawodnik nawiązał w trakcie swoich licznych podróży, zaowocują w przebudowie drużyny, która liczy na lepszy wynik niż w ubiegłym sezonie.
Czy jednak Ish Smith zdoła sprawić, by jego nowa droga była równie owocna jak poprzednia? Nigdy nic nie wiadomo, ale jeśli komuś ma się to udać, to właśnie jemu. Jak zwykł mawiać Stan Van Gundy: W lidze jest wielu dobrych ludzi i kolegów z drużyny, ale nie ma drugiego takiego jak Ish.
Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.