Koszykówka akademicka – i nie tylko – pogrążyła się w chaosie po tym, jak NCAA zabrała głos w sprawie swojej szokującej decyzji o przyznaniu uprawnień do gry na uczelni wybranemu swego czasu w drafcie do NBA Jamesowi Nnajiemu. Sytuacja jest kontrowersyjna, ponieważ co prawda 21-latek nigdy nie grał w koszykówce uniwersyteckiej, to jednak ma za sobą występy wśród seniorów na przykład w EuroLidze czy hiszpańskiej Liga ACB. Tymczasem dopuszczenie go do gry być może nawet przez cztery lata, przez co mógł związać się z Baylor, może na zawsze zmienić ten sport.
James Nnaji, Trentyn Flowers i kontrowersje
O całej sytuacji pisaliśmy już w tym miejscu. James Nnaji to środkowy rodem z Nigerii, który na poziomie zawodowym reprezentował barwy przede wszystkim koszykarskiej Barcelony. Wprawdzie w 2023 roku został wybrany z 31. numerem draftu przez Detroit Pistons, to jednak ani tam, ani w Charlotte Hornets czy New York Knicks (do nich obecnie należą jego prawa) nie zaliczył ani jednego oficjalnego meczu, z wyjątkiem spotkań Ligi Letniej.
Być może właśnie dlatego władze NCAA zdecydowały, że nic nie stoi na przeszkodzie, by potrzebujący wysokiego zawodnika na cito Baylor Bears, których barwy reprezentował swego czasu nasz Jeremy Sochan, mogły związać się właśnie z 21-latkiem. Według doniesień, dostał on zielone światło na to, by z miejsca dołączyć do zespołu i to z rychłymi szansami na grę. Z racji tego, że wcześniej nie widziano go na parkietach ligi uczelnianej, został uprawniony do występów w niej być może nawet przez cztery lata.
Jak się okazało, transfer Nnajiego został tylko wierzchołkiem góry lodowej. Niedługo potem w mediach pojawiły się informacje, jakoby drużyny akademickie były zainteresowane ściągnięciem do siebie Trentyna Flowersa. Tutaj sytuacja wygląda jednak zgoła inaczej – wprawdzie 20-letni skrzydłowy nie znajduje się w czołówce zawodników, z których korzysta Billy Donovan, trener Chicago Bulls, i częściej gra w G League, to jednak jest aktywnym członkiem rosteru ekipy z Wietrznego Miasta. Poza tym – wliczając w to okres, gdy był jeszcze graczem Los Angeles Clippers – łącznie zaliczył osiem występów na parkietach NBA. To powinno go dyskwalifikować w kwestii możliwego powrotu, ale oficjalnie – kto wie?
Mało? W kontekście ponownej gry w NCAA mówiło się też o takich zawodnikach, jak Leaky Black, Pete Nance, Armando Bacot czy Isaiah Todd. Problem w tym, że z czwórki wymienionych tylko ten trzeci, obecnie zawodnik Fenerbahce, nie ma na koncie żadnego występu w najlepszej koszykarskiej lidze świata. A to i tak nie najbardziej znane nazwiska.
Kenneth Lofton Jr będzie następny?
Kilka dni temu dość zaskakującą informację na swoim Instagramie opublikował były zawodnik przede wszystkim Memphis Grizzlies, Kenneth Lofton Jr. 23-letni skrzydłowy ogłosił, że wkrótce wraca do Louisiana Tech – szkoły, w której po raz pierwszy zaistniał w ogólnokrajowej świadomości. Pytanie tylko, czy się nie pospieszył z tą informacją, bo w jego przypadku taka opcja niekoniecznie wchodzi w grę (przynajmniej teoretycznie).
Co prawda Lofton nie został wybrany w drafcie i nie podpisał umowy z agentem, samemu reprezentując swoją osobę, co w teorii jeszcze by go nie dyskwalifikowało przed ewentualnym powrotem, ale na przeszkodzie może stanąć na przykład 45 meczów, które rozegrał w NBA w barwach Grizzlies, Philadelphia 76ers i Utah Jazz. Wydawało się, że może sobie wywalczyć pozycję w lidze, tym bardziej gdy w sezonie 2022-23, w swoim pierwszym meczu w wyjściowej piątce, zapisał na swoje konto 42 punkty i 14 zbiórek. Niestety, z jakiegoś powodu żadna z drużyn nie chciała na niego postawić.
Kenny wyjechał więc do Chin, gdzie grał zdecydowanie najlepszą koszykówkę w karierze. W trykocie Shanghai Sharks w sezonie 2024-25 notował średnio 25,2 punktu, 12,6 zbiórki i 6,5 asysty na mecz, co pozwoliło mu zdobyć nagrodę MVP rozgrywek. Nawet biorąc pod uwagę różnicę poziomów, byle kto takich liczb nie notuje, jednak zamiast poszukać kolejnej szansy w NBA lub zostać w Państwie Środka, skrzydłowy ewidentnie chciałby obrać inną, nieoczywistą ścieżkę.
Być może ma to związek z obniżką formy. W obecnej kampanii 23-latek notuje już tylko 11,7 punktu, 5,5 zbiórki i 4,3 asysty, spędzając przy tym zdecydowanie mniej czasu na parkiecie. Z drugiej strony – Lofton nigdy nie należał do graczy podążających utartym schematem. Jego decyzja wydaje się nie tyle próbą powrotu na najwyższy możliwy poziom, a bardziej możliwością, by zresetować się jako zawodnik. O ile – rzecz jasna – dostanie szansę na powrót do NCAA, co na tę chwilę wcale nie jest takie oczywiste.
Ekonomia kontra tradycja
Niektórzy mogą zadawać sobie pytanie skąd w ogóle pomysł władz ligi uczelnianej, by dopuszczać do siebie zawodników, którzy grali zawodowo, jak przywoływany wcześniej Nnaji? W końcu jeszcze kilkanaście lat temu z powodu apanaży, jakie dostał od Fenerbahce, szansy gry na uniwersytecie Kentucky odmówiono Enesowi Kanterowi, późniejszemu graczowi NBA. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
W teorii przecież zawodnicy, dla których (jeszcze?) nie ma miejsca w najlepszej lidze świata, mogliby występować na jej zapleczu, w G League. Tyle, że w obecnych czasach występy w lidze uniwersyteckiej są zdecydowanie bardziej opłacalne. Szczególnie w koszykówce topowi zawodnicy mogą podpisywać umowy NIL (Name, Image Likeness), dzięki którym, bez utraty statusu amatora mogą zarabiać pieniądze na swojej marce dzięki sponsorom powiązanym z daną uczelnią. Dzięki temu w grę wchodzą pobory w wysokości nawet kilku milionów dolarów rocznie.
Jak to wygląda w G League? Nie bardzo jest co porównywać. Standardowe podstawowe pensje oscylują w granicach 40-50 tysięcy dolarów za sezon. Nieco więcej da się zarobić w przypadku podpisania umowy dwustronnej z drużyną NBA. Wówczas dany koszykarz, w zależności od czasu spędzonego w „głównej” drużynie może zarobić maksymalnie do 385 tysięcy dolarów rocznie. Różnicę widać gołym okiem.
Do tej pory koszykarze nie mogli wracać na uczelnię, jeśli pozostawali w drafcie NBA. Tradycyjnie, chcąc zachować szansę powrotu, zawodnicy mieli czas do połowy czerwca, aby wycofać swoje nazwiska z naboru. Tymczasem w obliczu obecnego zamieszania NCAA jeszcze bardziej skomplikowała sytuację, publikując enigmatyczne oświadczenie dotyczące przyszłości.
– Coraz więcej uczelni chce ściągać zawodników, którzy już grali profesjonalnie albo półzawodowo, często poza USA. Po wyroku w sprawie House (wyrok, który faktycznie zakończył fikcję amatorstwa w NCAA i doprowadził do chaosu w zasadach uprawnień do gry – przyp. aut.) zmieniliśmy część zasad, ale dziś widać, że przepisy nie nadążają za tym, co same szkoły robią i trzeba je ponownie poprawić. Jednocześnie sądy w całym kraju unieważniają kolejne reguły NCAA, co wprowadza chaos i ogranicza szanse dla licealistów. Dlatego zwracamy się do Kongresu, by pomógł uporządkować ten system – przekazały władze ligi serwisowi The Field of 68.
Czeski film – nikt nic nie wie
Rzecz w tym, że rzeczone nowum polegające na tym, że… tak naprawdę nie wiadomo kto może otrzymać zielone światło na grę, a kto nie, niekoniecznie podoba się wszystkim związanym z samymi rozgrywkami. Cała sprawa wywołała gwałtowną reakcję trenera Arkansas, Johna Calipariego, który ostrzegł NCAA, że może stanąć w obliczu pozwów sądowych.
– Zasady to zasady! Jeśli więc zgłosisz się do draftu — nieważne, czy jesteś z Rosji — i pozostaniesz w drafcie, nie możesz grać w koszykówkę akademicką – grzmiał legendarny szkoleniowiec. Zresztą nie on jeden reprezentuje taki punkt widzenia.
– Myślałem, że widziałem już najgorsze — a potem przyszły święta. Teraz bierzemy zawodników, którzy byli draftowani do NBA i tak dalej… jeśli do tego zmierzamy, wstydź się NCAA. Wstydźcie się też trenerzy, ale przede wszystkim wstydź się NCAA, bo trenerzy zrobią to, co muszą zrobić, tak mi się wydaje. Ci ludzie w komisjach, którzy podejmują decyzje pozwalające na coś tak absurdalnego… po prostu się z tym nie zgadzam – stwierdził z kolei Tom Izzo, wieloletni trener Michigan State, cytowany przez „USA Today”.
– Chcemy po prostu znać zasady, żeby móc ich przestrzegać. Tymczasem nie wiemy, co się dzieje. Potrzebujemy przywództwa, potrzebujemy kogoś, kto się wykaże i wytłumaczy, jak to wszystko funkcjonuje… dajcie nam zasady, a my będziemy ich przestrzegać. Bo zasady są dla tych, którzy grają uczciwie — nie dla tych, którzy oszukują. To wszystko się dzieje bez żadnej komunikacji. Po prostu chcemy wiedzieć. Powiedzcie nam, co mamy robić… obecnie jest bardzo dużo szarej strefy – dodał Matt Painter z Purdue.
– Tak naprawdę nie mamy żadnej organizacji ani żadnych realnych zasad. Myślę więc, że ludzie próbują robić wszystko, co tylko mogą, i dopóki nie ma przepisu, który mówi, że nie wolno tego robić, trudno winić kogokolwiek za to, co robi – to już Mark Few, szkoleniowiec Gonzagi.
Reasumując, wygląda na to, że obecną sytuację można określić mianem „czeskiego filmu” – nikt nic nie wie. Trudno też przypuszczać, by ktoś rzeczywiście miał cokolwiek zrobić w kwestii wyjaśnienia tej sprawy, bo niewykluczone, że okazałoby się, że NCAA – a może i sama NBA – ma za uszami o wiele więcej, niż się wydaje.
Zresztą są tacy, którzy uważają, że przecież nic wielkiego się nie dzieje i żadne zasady nie są łamane, a zwyczajnie robione jest wszystko, co możliwe, by postawić swój program w jak najlepszej pozycji do osiągania sukcesów. A że metody są cokolwiek kontrowersyjne, trudno. W tym kontekście na podsumowanie jak ulał pasuje wypowiedź trenera Baylor, drużyny, od której całe zamieszanie się rozpoczęło.
– Dopóki nie dojdzie do zbiorowych negocjacji, nie sądzę, żeby dało się wprowadzić zasady, które byłyby zarówno akceptowalne, jak i możliwe do egzekwowania. Zawsze będziemy się dostosowywać, żeby postawić nasz program w najlepszej możliwej pozycji do osiągania sukcesów – powiedział Scott Drew.










