Dyskusja o tym, czy najlepszym koszykarzem w historii był Michael Jordan czy może jednak LeBron James nie skończy się chyba nigdy. Piewcy talentów obu genialnych graczy są w stanie wyłożyć mnóstwo argumentów za i przeciw i z pewnością żaden z nich nie będzie pozbawiony sensu czy logiki. W ostatnim czasie swoją opinię przedstawił jeden z najbardziej charakterystycznych zawodników lat 90., Muggsy Bogues.
59-letni obecnie emerytowany rozgrywający do postać, której nie trzeba przedstawiać. Chociaż występował również w Washington Bullets (obecnie Wizards), Golden State Warriors i Toronto Raptors, najbardziej znany jest z gry dla Charlotte Hornets, gdzie spędził lata 1988-97. Najniższy koszykarz w historii NBA (160 centymetrów wzrostu) na każdym kroku potwierdzał, że również jemu podobni mogą się utrzymać na najwyższym poziomie, będąc jak Guliwer w krainie olbrzymów. Choć nigdy nie był mistrzem, a i wyróżnień indywidualnych nie otrzymał, potrafił mieć swoje momenty chwały, jak choćby bloki nad o wiele wyższymi Patrickiem Ewingiem czy Chrisem Gatlingiem, o czym wspominaliśmy tutaj. Jego kariera w najlepszej lidze świata zakończyła się na 889 występach, w których osiągał średnio 7,7 punktu, 7,6 asysty oraz 1,6 przechwytu. Robi wrażenie.
Po zawieszeniu butów na kołku Muggsy Bogues parał się różnymi zajęciami. Trenował drużynę Chicago Sting (WNBA) oraz drużynę ze szkoły średniej United Faith Christian Academy z Charlotte. Założył fundację, przez chwilę pracował jako agent sprzedaży nieruchomości, zainwestował również w markę odzieży dla „niższych mężczyzn”, wciągając do współpracy również właściciela Dallas Mavericks, Marka Cubana. Wreszcie furorę za oceanem zrobiła wydana w 1994 roku autobiografia „In the Land of Giants” (niestety nigdy nie przetłumaczona na język polski). Jakiś czas temu jednak były rozgrywający zwrócił na siebie uwagę, zajmując stanowisko w odwiecznej debacie dotyczącej najlepszego koszykarza w dziejach.
– Jeśli chodzi o same umiejętności, to nie ma nikogo poza MJ-em, a Kobe był jego następcą. Można go wręcz nazwać wersją 2.0 MJ-a i mając takie samo podejście, ten sam zabójczy instynkt, wyróżniał się na tle wielu innych graczy. Jeżeli zaś weźmiemy pod lupę długowieczność i statystyki, to LeBron jest jednym z najlepszych, którzy kiedykolwiek grali w tę grę. W przypadku czystych umiejętności zawsze jednak będę stawiał na Jordana. MJ był zabójcą, LeBron nie jest do niego podobny – stwierdził w jednym z odcinków podcastu Adama Lupisa.
To tylko kolejny głos w debacie, która toczy się od dekad, a zaczęła się tak naprawdę jeszcze wcześniej, w czasach Magica Johnsona i Larry’ego Birda, czy może nawet Wilta Chamberlaina i Billa Russella. LBJ jest najnowszym kandydatem do tytułu GOAT-a, jednak mimo że sporo osiągnął, nierzadko jego akces do grona najlepszych jest poddawany w wątpliwość. Nie inaczej jest w przypadku wypowiedzi Muggsy’ego, który również swego czasu oficjalnie zaprzeczył jakoby znakomity rywal miał nazwać go „pieprzonym karzełkiem”, chociaż krążyły takie plotki.
Wszystkie osiągnięcia Michaela Jordana świadczą na jego korzyć, ale warto też zwrócić uwagę na jedną rzecz. Chociaż Air nie był wyższy ani cięższy od przeciętnego gracza, potrafił wykorzystać swoje naturalne umiejętności i niesamowitą atletyczność, aby tworzyć sobie dogodne pozycje pod koszem. Był także nie do zatrzymania w rzutach z półdystansu, o czym świadczy skuteczność na poziomie 49%. Być może jednak jego najważniejszą cechą była bezwzględna konkurencyjność. Jak wspomina Bogues, Jordan miał mentalność „zabójcy”, która dawała mu przewagę nad większością zawodników w lidze. LeBronowi, z całym szacunkiem do niemałych przecież osiągnąć, zdecydowanie tego aspektu brakuje.
W przeciwieństwie do Michaela, którego w pewnym momencie bała się niemal cała liga (może z wyjątkiem „Złych Chłopców” z Detroit Pistons, ale to temat na inną opowieść), James nie budzi takiego strachu czy nawet respektu (w osiąganiu powszechnego szacunku lepszy jest na przykład Stephen Curry). Ponadto LeBron nie gra z taką intensywnością jak Jordan, a wręcz wydaje się, że woli zaprzyjaźniać się z innymi zawodnikami, wliczając w to kolegów z drużyny, zamiast czynić z nich prawie że wrogów. Chwalebne, ale chyba niezbyt przydatne.
Oczywiście, jako aktywny zawodnik NBA, King James wciąż ma czas, aby umocnić swoją pozycję, a jeśli jakimś cudem uda mu się wygrać kolejne mistrzostwo, może to być wszystko, czego potrzebuje, aby przekonać większość wątpiących. Jednak dla Muggsy’ego Boguesa i innych, którzy na własne oczy widzieli popisy Jego Powietrznej Wysokości, nawet to może nie wystarczyć, aby przewyższyć niezwykłe dziedzictwo Michaela Jordana. A wówczas najpewniej cała debata rozpocznie się na nowo.
Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.