Właściciele drużyn NBA to specyficzna grupa społeczna. W przypadku większości z nich można mówić o dotyczących ich większego lub mniejszego kalibru kontrowersja. Nie inaczej było z Dr. Jerrym Bussem. Nieżyjący już twórca największych sukcesów w historii Los Angeles Lakers też miał to i owo za uszami, a jednak były sytuacje, w którym pokazywał swoje lepsze oblicze. O jednym z takich momentów wypowiedział się niedawno były już koszykarz Jeziorowców.
Ronny Turiaf być może nigdy nie znajdzie swojego miejsca w panteonie największych gwiazd w historii Los Angeles Lakers, jednak organizacja z Miasta Aniołów bez cienia wątpliwości już zawsze będzie miała specjalne miejsce w jego – nomen omen – sercu. Niedługo po tym, jak został wybrany w drafcie do NBA, reprezentant Francji stanął w obliczu poważnej sytuacji medycznej, zagrażającej życiu i wymagającej pilnej operacji. Wada serca mogła przekreślić karierę absolwenta Gonzagi zanim ta w ogóle na dobre się zaczęła. A może i nie tylko…
Wybrany jako 37. zawodnik draftu w 2005 roku srebrny medalista mistrzostw Europy do lat 18 z 2000 roku podpisał z Lakers dwuletni kontrakt o wartości miliona dolarów. Niestety, przeprowadzone jakiś miesiąc później przez klubowego lekarza Johna Moe badania wykryły powiększenie aorty w sercu urodzonego na Martynice koszykarza. Po licznych dodatkowych badaniach w organizacji uznano, że problem, który najwidoczniej został zbagatelizowany we Francji oraz podczas obozu przed samym draftem, jest na tyle poważny, że niezbędna będzie operacja.
Chcąc nie chcąc, LAL zostali zmuszeni do unieważnienia kontraktu Turiafa, jednak zdecydowali się na wszelki wypadek zachować prawa do zawodnika. 26 lipca 2005 roku 22-latek przeszedł trwający aż sześć godzin zabieg na otwartym sercu. Przewidywany okres rekonwalescencji miał wynosić nawet do 12 miesięcy. W tamtym momencie Ronny nie miał nawet środków, żeby zapłacić za opiekę medyczną. Zamiast jednak pozostawić go samemu sobie, Lakers cały czas byli przy nim, a operację sfinansował sam właściciel organizacji, Dr. Jerry Buss, który… nawet nie znał osobiście młodego Francuza.
– Kiedy nie przeszedłem badań lekarskich, nie mieli żadnego obowiązku płacić za moją operację. Żadnego. W tamtym momencie nawet nie zdążyłem jeszcze się spotkać z Dr. Bussem. Zrobili to jednak. Nie opuścili mnie w tak ważnym momencie i zasłużyli na zaszczytne miejsca na liście osób, którym musiałem się zrewanżować, wracając do gry – opowiadał swego czasu Turiaf na łamach The Players’ Tribune.
Jak się okazało, okres rekonwalescencji przeszedł szybciej niż ktokolwiek się spodziewał i już w styczniu 2006 roku Francuz dostał zielone światło na powrót do gry, z czego skorzystali Lakers, podpisując nową umowę. W swoim pierwszym sezonie na parkietach NBA Ronny wystąpił w zaledwie 23 meczach, ale to był dopiero początek.
Ostatecznie w barwach Jeziorowców spędził trzy sezony, w trakcie których zaliczył 173 spotkania. Chociaż nigdy na dłużej nie stał się podstawowym zawodnikiem drużyny, rozwinął szczególną więź z samym Kobe’em Bryantem. Gdy latem 2008 roku środkowy odchodził do Golden State Warriors, Black Mamba wyrażał głęboki smutek z tego powodu, jednak nawet to nie przekonało władz Lakers, by zatrzymały Ronny’ego w drużynie. Jakiś czas później zresztą nazwał Francuza jednym ze swoich czterech ulubionych kolegów z drużyny.
Tymczasem po odejściu z Los Angeles Turiaf nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Po dwóch sezonach w barwach Wojowników, reprezentował jeszcze barwy New York Knicks, Washington Wizards, Miami Heat (był członkiem mistrzowskiej drużyny z 2012 roku, lecz nie odgrywał większej roli w zespole), Los Angeles Clippers i Minnesota Timberwolves. Z ostatniej z wymienionych ekip odszedł w 2014 roku z powodu przewlekłych problemów z biodrem, które sprawiły, że nie wrócił już do koszykówki, a po dwóch latach zdecydował się zakończyć karierę. Jego licznik gier w NBA zatrzymał się na 473, w których notował średnio 4,7 punktu, 3,7 zbiórki oraz 1,3 bloku na mecz.
Chociaż jego pobyt w Lakers nie trwał jakoś wyjątkowo długo, Turiaf z pewnością nigdy nie zapomni tego, co zrobiła dla niego organizacja, a w szczególności zmarły w 2013 roku Dr. Buss. Zresztą gdy jeszcze obaj byli w drużynie, koszykarz nigdy nie omieszkał okazywać wdzięczności swojemu pryncypałowi.
– Nie sądzę, by wiele osób o tym wiedziało, ale po każdym meczu domowym, który grałem w barwach Lakers, spotykałem się z Dr. Bussem w jego prywatnej loży. Chciałem by wiedział, że go doceniam. Mieliśmy tę niewypowiedzianą więź. On wiedział, dlaczego do niego przychodziłem i za każdym razem patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze, synu. Jesteś częścią rodziny” – wspominał po latach 41-letni obecnie były zawodnik.
Nie da się ukryć, że Jerry Buss prowadził kontrowersyjne życie i pod niemal każdym możliwym względem był daleki od ideału. Jednak, pomimo swoich wad, był takim rodzajem szefa, który troszczy się o swoich podwładnych i stara się im w miarę możliwości pomóc. Turiaf jest na to żywym dowodem. Kto wie, czy wciąż byłby z nami, gdyby nie szczodrość byłego właściciela Lakers. – Jestem jak kot. Nie wiem, ile żyć mi jeszcze zostało, ale pewnie niewiele, więc chciałbym je wykorzystać w odpowiedni sposób – mówił sam zainteresowany w filmie opublikowanym tuż po zawieszeniu butów na kołku.
Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.