Cytując klasyka, Ben Simmons to boski zawodnik. W takim sensie, że tylko Bóg jeden wie jak zagra w danym meczu. Zdarzają mu się solidne występy, nie można temu zaprzeczyć, ale w większości przypadków są to popisy, po których każdy szanujący się kibic koszykówki może złapać się za głowę i – po raz kolejny – zacząć się zastanawiać co ten gość w ogóle jeszcze robi w NBA. Problem w tym, że po samym (anty)bohaterze wszelka krytyka zdaje się spływać jak woda po kaczce.
Wciąż aktualny zawodnik Brooklyn Nets w piątkowy wieczór wrócił na stare śmieci, ponieważ jego drużyna mierzyła się akurat z Philadelphia 76ers, gdzie Ben Simmons spędził wiekszą część swojej kariery. Niestety, Australijczyk nie zapamięta dobrze swojego powrotu do Miasta Braterskiej Miłości. Osłabiona brakiem Paula George’a i – o ile w tym przypadku można to tak nazwać – Joela Embiida ekipa trenowana przez Nicka Nurse’a przerwała niechlubną passę pięciu kolejnych porażek, tym razem wygrywając 113-98.
Wygrana była w dużej mierze efektem tego, że w czwartej kwarcie kontrolę nad meczem przejął młody duet obrońców 76ers – Jared McCain (30 „oczek”) i Tyrese Maxey (26). Dzięki ich długiej serii punktowej zespół odrobił stratę, a na tle dobrze grającej drużyny gospodarzy tym bardziej widoczne były kolejne karygodne błędny ze strony Nets, a w szczególności Simmonsa. Ten ostatni zresztą nie został przyjęty przez lokalną publiczność kanapką Philly Cheese Steak i solą, bowiem niemal przez cały swój czas spędzony na parkiecie musiał się mierzyć z falą gwizdów i buczeń.
Ostatecznie 28-latek zaliczył dość dyskretny występ, kończąc spotkanie z dorobkiem zaledwie dwóch punktów, czterech zbiórek i czterech asyst. Szału nie było. No chyba, że wliczy się do tego pewną konkretną sytuację, która doczekała się szczególnie głośnej fali szyderstw ze strony filadelfijskiej publiki. Doszło do tego w drugiej kwarcie, gdy będąc właściwie sam na sam z koszem Ben spartolił – bo inaczej się tego nazwać nie da – bardzo prosty rzut, niwecząc tym samym akcję, którą rozpoczął ofiarnym odzyskaniem piłki Jalen Wilson. Szkoda gadać.
Jak dotąd w trwającym sezonie Simmons zaliczył 11 występów, w których osiąga średnio 5,7 punktu, 6,8 asysty i 6,1 zbiórki. Nie są to powalające statystyki, a krytycy zawodnika niemal z meczu na mecz zyskują kolejne argumenty. Problem w tym, że sam zawodnik zupełnie się tym nie przejmuje, a być może powinien.
– Po prostu to kocham. Uwielbiam być w halach, gdzie jest głośno, a ludzie krzyczą, buczą i tak dalej. To tylko kolejna część gry. Kocham to – stwierdził, cytowany przez Briana Lewisa z New York Post. Innym razem z kolei dał do zrozumienia, że takie zachowanie koszykarskiej widowni po prostu go…bawi.
– Kiedy słyszę tych dorosłych facetów, wkurzonych i krzyczących na mnie… to zabawne. Sprawia mi to frajdę. To nie jest aż takie poważne, bym się tym przejmował. To tylko część składowa profesjonalnego sportu, więc lubię to – mówił jeszcze w lutym w jednym z wywiadów.
Trudno się dziwić kibicom z Filadelfii, którzy wciąż mają Simmonsowi za złe jego odejście do Brooklynu w zamian za (między innymi) Jamesa Hardena. Gdy Australijczyk jeszcze był w składzie Sixers, jeden z sympatyków potrafił… paradować przez całe miasto ze znakiem głoszącym – w uproszczeniu – „Chrzanić Bena Simmonsa!”. Można powiedzieć, że jego przypadku trudno już mówić o Mieście Braterskiej Miłości. I nawet jeśli Ben nie przejmuje się krytyką, to jednak powinien wziąć sobie do serca, że z taką formą jak obecna długo już w NBA się nie utrzyma. Chyba, że zależy mu już tylko na spokojnym dociągnięciu do końca kontraktu, a resztę ma w głębokim poważaniu. Jeśli tak jest, trudno przypuszczać, by znalazł się kolejny chętny na jego zatrudnienie.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!