Już w najbliższy weekend Mateusz Szwed stanie do walki o tytuł mistrza Red Bull King of the Rock. Finał tych nietypowych zawodów streetballowych odbędzie się w stolicy Serbii, gdzie 17 września 32 koszykarzy ulicznych stanie do walki w formule 1 na 1.
Red Bull Polska: Cześć Mateusz, minęły ponad dwa miesiące odkąd wygrałeś polską edycję Red Bull King of the Rock. Co u Ciebie słychać?
Mateusz Szwed: Wakacje się skończyły, od kilku tygodni intensywnie trenuję z kolegami z Pruszkowa przed początkiem sezonu ligowego w Polsce. Zagraliśmy parę treningów, w weekend mamy turniej Mazovia Cup, jeszcze przed wyjazdem do Belgradu jedziemy do Tarnobrzegu na sparing z Siarką. Liga rusza 24 września, czyli równo tydzień po finałach Red Bull King of the Rock. Można więc powiedzieć, że timing jest idealny, bo przygotowania do ligi jednocześnie działają jako przygotowanie do turnieju w Belgradzie.
Turniej początkowo miał odbyć się w Stambule, ale ze względów bezpieczeństwa zmieniono lokalizację. Tobie to robi jakąś różnicę?
Sportowo nie, bo na poziom to nie wpłynie, i tak będzie bardzo wysoki. Ale to dobrze, że nie ma dodatkowego ryzyka związanego z podróżą do Turcji, gdzie, jak wszyscy wiemy, ostatnio wrzało i działo się sporo. Belgrad jest ok. Tam na pewno będzie spokojniej.
Czy masz okazję podczas treningów ćwiczyć 1 na 1, czyli przygotowywać się specyficznie pod turniej w Serbii?
Jasne, że bywają na treningu okazje, żeby pograć 1 na 1, ale takich typowych meczów po pięć minut nie grałem, bo nie bardzo był na to czas i okoliczności. Ale wiadomo, że na treningach wszystkie elementy przydatne w turnieju się ćwiczy, nawet jak to jest rozgrywka 3 na 3, czy 5 na 5. Rzuty, wejścia pod kosz, wszystko wałkujemy cały czas w różnych konfiguracjach. Na pewno będę przygotowany i będę walczył.
Jakie atuty pozwoliły Ci wygrać polską edycję, a nad czym musisz jeszcze popracować, żeby liczyć się w walce w Belgradzie?
Nie ma co ukrywać, że moje największe atuty to siła i warunki fizyczne. Jestem wysokim, dobrze zbudowanym zawodnikiem, umiem wejść pod kosz, zastawić się, przepchnąć, znaleźć dobrą pozycję. Jeśli czegoś mi jeszcze brakuje, to lepszego rzutu z dystansu. I nad tym ostatnio sporo pracowałem. Raz na jakiś czas warto wyjść dalej i złamać schemat. Jak będzie mi „siedział“ rzut za trzy, to będę spokojny. W finale w Warszawie grałem z Marcinem Zarzecznym, który świetnie rzucał za trzy i mało brakowało, a bym z nim poległ. To kolejny dowód na to, że połączenie siły z rzutem z dystansu daje dobry efekt.
Zeszłoroczną edycję wygrał Twój były kolega ze Znicza Pruszków Filip Put. Wiem, że miałeś okazję z nim rozmawiać o wyjeździe na finały. Filip wygrał przed rokiem dwa mecze i odpadł w 1/8 finału. Co doradzał?
Filip trochę żartował, że na tych finałach są goście o wymiarach dwa na dwa metry, czyli po prostu wielkie byki. To niby żart, ale trochę tak jest, że w czubie takich streetballowych turniejów dominują goście bardzo silni fizycznie, wysocy, którzy po prostu wpychają się pod kosz i pakują piłkę. Tacy trochę wycięci z siłowni. Filip opowiadał, że koszykarsko niektórzy nie mają wielkich umiejętności, ale siła pozwala im dominować. Dlatego tak ważne są te rzuty z dystansu, bo trzeba jakoś mieszać grę. I w tym upatruję mojej szansy. Wiadomo, że każdy będzie chciał wygrać, ale jakiś plan mam i będę się go trzymał.
Mówiłeś, że w NBA od lat kibicujesz San Antonio Spurs. Wiadomość, że Tim Duncan kończy karierę na pewno musiała Cię zmartwić…
Wiadomo, gracz bardzo wartościowy, inteligentny, murowany kandydat do Galerii Sław, ale dla mnie San Antonio to zawsze była przede wszystkim drużyna, podobali mi się jako całość, bo grali zespołowo. Jeśli chodzi o poszczególnych graczy, to najbardziej lubię chyba Kawhi Leonarda, ale Duncana też bardzo szanowałem, tym bardziej, że przecież grał na mojej pozycji.
A w polskiej koszykówce jest ktoś, kogo jakoś wyjątkowo cenisz, szanujesz?
Na początku mojej gry w I lidze, gdy byłem jeszcze w Kutnie, spotkałem się z Kubą Dłuskim. Bardzo dużo się od niego nauczyłem. Szanuję za inteligencję boiskową i to, że nigdy się nie poddawał, mimo kłopotów zdrowotnych, zaciskał zęby i dawał z siebie wszystko. A poza boiskiem, też jest niezwykle fajną osobą.
Oglądałeś turniej koszykarski na igrzyskach w Rio? Wygrali Amerykanie, ale czy ktoś poza nimi zrobił na Tobie wrażenie?
Bardzo podobała mi się gra Australii. Niewiele zabrakło do medalu, ale pokazali naprawdę bardzo fajną koszykówkę. Serbowie też miło zaskoczyli, w grupie napędzili niezłego stracha Amerykanom, choć w finale nie mieli już wiele do powiedzenia.
Czy dojdzie kiedyś do powtórki tego, co zdarzyło się na igrzyskach w Atenach w 2004 r., gdy USA przegrało z Argentyną? Kto może tego dokonać?
Ciężko powiedzieć, w ich przypadku wszystko zależy od nich, przecież i tak rzadko kiedy przyjeżdżają w najmocniejszym składzie. Jak się sprężą, to nie ma na nich mocnych. Tylko reprezentacja Europy, jeśli kilka krajów mogłaby połączyć siły, byłaby w stanie podjąć z nimi walkę. Tu chodzi o czystą matematykę, USA to ogromny kraj, mogą wybierać z tysięcy koszykarzy. Nikt nie ma takich możliwości, po prostu.
Koszykówka pochłania cię całkowicie, czy masz czas na inne sporty?
Od tego roku trochę się u mnie pozmieniało, bo… zostałem nauczycielem WF-u. Obroniłem się na uczelni i znalazłem pracę na zastępstwo w jednej ze szkół w Żyrardowie. Mam zajęcia od IV klasy podstawówki do gimnazjum. Klasy są fajne, dzieciaki dają radę, nie mogę narzekać. Ci starsi nawet kojarzą, że gram w Zniczu. Ale ciężko mi na razie coś więcej powiedzieć, bo to świeża sprawa, dopiero zaczynam. Na pewno jestem najwyższym nauczycielem w całej szkole (śmiech).
źródło: redbull.pl