Kamień milowy – sformułowanie, które w angielskiej wersji (milestone) słyszymy za każdym razem, kiedy na koszykarskim liczniku wybije odpowiednio okrągła liczba. Ale są też inne okazje do jego użycia, bardziej symboliczne. W październiku minęło dokładnie 40 lat od debiutu Kenta Washingtona na polskim parkiecie. Czy Polacy byli gotowi na taki powiew świeżości w rodzimej koszykówce? Nie, ale starali się dostosować do nowej rzeczywistości. Ten moment musiał przyjść – prędzej, czy później.
Mówienie o jakimkolwiek „powiewie świeżości” w czasach głębokiej komuny samo w sobie jest dosyć groteskowe – z jednej strony mamy obywateli i ich pragnienie zmian, wyrwania się z więzów, a z drugiej władzę, polską i radziecką, oraz jej próby zabetonowania układu geopolitycznego. To oczywiście duże uogólnienie, ale całkiem dobrze oddaje to, co się wtedy działo w Polsce.
– Przyjechałem z kraju demokratycznego kapitalizmu do, powiedziałbym, kraju komunistycznego. Najbardziej brakowało mi takich rzeczy, jak Święta Bożego Narodzenia, czy Święta Dziękczynienia. Jednak dzięki ludziom – moim sąsiadom, fanom i mieszkańcom miasta – czułem się komfortowo oraz byłem szanowany i nie tęskniłem tak bardzo za Ameryką, jak mi się na początku wydawało. Dużą różnicę czułem jednak w życiu codziennym, kiedy nie mogłem dostać tego, co chciałem. Był stan wojenny. Inni kupowali dla mnie rzeczy, takie jak masło, czy kurczak. Największa różnica między tymi krajami była przede wszystkim w dostępności jedzenia – tak mówił o swoim pobycie w Polsce Kent Washington.*
Sport zawsze był taką dziedziną życia, która podtrzymywała ducha w narodzie. Warto wspomnieć chociażby o „Niezłomnych”, czyli piłkarzach-amatorach, którzy w czasach II wojny światowej, mimo surowego zakazu, grali w piłkę nożną i przy okazji na nosie okupantom. Ale koszykówka też miała taką siłę – minęła już co prawda ponad dekada od sukcesu Polaków na Mistrzostwach Europy w Finlandii w 1967 roku, gdzie zdobyli brąz, ale biało-czerwoni ciągle walczyli na EuroBaskecie (poza 1977 rokiem). „Pomarańczowa” dostarczała im skondensowanej dawki niezapomnianych emocji w tych trudnych czasach.
W kraju nad Wisłą potrzebna była jednak rewolucja. Cofnijmy się do końca lat 70. Zanim amerykański rozgrywający na stałe dołączył do Startu Lublin w październiku 1978 roku, miał wcześniej okazję poznać nieco polską koszykówkę. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki zawarło porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi. Trzeba więc było to wykorzystać. Do biura Andrzeja Frączkowskiego, ówczesnego dyrektora sportowego lubelskiego klubu, zadzwonił Alojzy Chmiel, który wtedy był wiceprezesem Polskiego Związku Koszykówki.
Do Lublina przyjechały trzy akademickie zespoły oraz jeden amatorski. To właśnie w tej ostatniej drużynie grał wtedy Kent Washington. Czerwono-czarni rozegrali z jego ekipą jeden mecz, a drugi zaplanowali na kolejny dzień. Intensywnie było w tym czasie nie tylko na boisku, bo w klubowym biurze toczyły się bardzo ciekawe rozmowy.
– Ten wysoki center, czarnoskóry, który był u nich trenerem, siedział u mnie w gabinecie. Przy jakimś koniaku dyskutowaliśmy sobie i przy tłumaczu, bo z tym było najgorzej. W pewnym momencie przychodzi Zdzicho (Niedziela, trener Startu – dop. KK) i mówi: „Słuchaj, jest taka propozycja. Ten jeden z tych dwóch rozgrywających mówi, że by z chęcią przyjechał do Lublina”. Ich trener się na to zgodził, ale my musieliśmy wszystko załatwiać – wspominał Andrzej Frączkowski.
Formalności był cały stos, a wisienką na torcie było załatwienie wartej 100 dolarów licencji. W Polsce nikt o tym „wynalazku” wtedy nie słyszał. Tym akurat musiał zająć się sam Amerykanin, ale dopiero po tym, jak otrzymał zapewnienie z klubu, że zwrócą mu koszty. Ostateczna decyzja leżała jednak po stronie Komitetu Centralnego PZPR. Przy pomocy działaczy PZKosz i dziennikarzy „Przeglądu Sportowego” udało się dopiąć wszystkie szczegóły – Kent Washington stał się pierwszym graczem ze Stanów Zjednoczonych, który dołączył do polskiego zespołu, Startu Lublin.
Powiedzieć, że przyjazd czarnoskórego koszykarza do Polski był sensacją, to jak nie powiedzieć nic. Mecze Startu błyskawicznie stały się ogromną atrakcją i to nie tylko w domowej hali WOSTiW-u (Wojewódzkiego Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku, obecnie hala MOSiR). Pierwszy mecz w czerwono-czarnych barwach Kent Washington rozegrał niedługo po swoim przyjedzie – na ulicy Konwiktorskiej w Warszawie podopieczni Zdzisława Niedzieli zmierzyli się w sparingu z miejscową Polonią. Ludzie nie mieścili się na trybunach. Podobnie było na meczach w Lublinie.
– Szedłem do hali razem z moim tłumaczem Wojtkiem Popiołkiem i zobaczyłem naprawdę długą kolejkę osób. Zapytałem „Co się tutaj dzieje?”. Wojtek odpowiedział, że ci ludzie czekają na otwarcie kas biletowych. Nie mogłem uwierzyć, że wszyscy zmieszczą się na trybunach. On mi odpowiedział, że nie wszyscy, ale tylko niektórzy. Kiedy zaczynaliśmy rozgrzewkę było pełno ludzi, którzy krzyczeli „czerwono-czarni”. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem – jak widać, sam Amerykanin był pod dużym wrażeniem „Kentomanii”.
Dla lepszego zobrazowania tego fenomenu warto podać jeszcze inne przykłady. Spotkania Startu to był istny raj dla koników – bilety w kasach były niemal nie do zdobycia, dlatego szybko ruszyła sprzedaż bocznymi kanałami. Zarząd Startu musiał zwalczać takie praktyki. Warto dodać, że pula wejściówek, którą klub udostępniał kibicom, wahała się w granicach 1000-2000 biletów. Część musiała też trafić do zakładów „patronackich”, czyli tam, gdzie pracowali na co dzień zawodnicy. Najwytrwalsi sympatycy potrafili też wchodzić na dach hali, żeby tylko coś zobaczyć. Długie kolejki były czymś zupełnie normalnym.
– Ludzie, którzy podchodzili do kasy, trzymali pieniądze w ustach. Nie było jak trzymać ich w rękach, bo wszyscy strasznie się z tyłu pchali. Pamiętam takiego faceta – kawał chłopa, w skórzanej kurtce wojskowej i saperkach na grubej gumie – dostał resztę i bilety do ust. Ci, co stali za nim, podnieśli go do góry, a on odwrócił się i przeszedł ludziom po głowach, jak po bruku. Dantejskie sceny się działy – opisywał Andrzej Frączkowski.
Co do strony czysto sportowej, trener Zdzisław Niedziela musiał dopasować taktykę zespołu pod zawodników, którymi dysponował. Głównym aktorem w tym koszykarskim przedstawieniu był oczywiście Kent Washintgon. W drużynie byli jednak jeszcze tacy gracze, jak Ireneusz Mulak, Wojciech Szarata czy Edward Ignerski. Z takim zestawem osobowości gra musiała być szybka, ale i twarda.
– My w ogóle graliśmy szybką koszykówkę, bo to nam wpajał Niedziela. Mieliśmy niższy zespół, może zawodnicy byli mniej zdolni niż pozostałe drużyny. Dlatego naszym atutem była obrona na całym boisku i szybka gra. Zagrywki były przygotowywane właśnie pod taką grę, a Ken (to nie literówka, moi rozmówcy tak mówili o Amerykaninie – dop. KK) Washington idealnie się dopasował do takiej taktyki – tłumaczył Ireneusz Mulak, jeden z koszykarzy Startu Lublin.
Zawodnicy musieli dostosować się do rytmu, który narzucał Amerykanin. Chodziło przede wszystkim o to, że zawsze musieli spodziewać się od niego podania. Nawet jego wejścia pod kosz mogły skończyć się odegraniem piłki na półdystans. Lublinianie niejednokrotnie kończyli treningi z rozbitymi nosami, refleks trzeba było wytrenować. Nie tylko koszykarze musieli spojrzeć na koszykówkę z nowej perspektywy – dotyczyło to również sędziów. Kent Washington był graczem na tyle dobrym, że trzeba było iść na pewne ustępstwa.
– O nim się dużo rozmawiało. Miał inną technikę, ale przede wszystkim trochę inaczej poruszał się po boisku. U nich te przepisy były inne i trzeba było się do Washingtona dopasować, żeby go nie stłamsić naszymi przepisami odnośnie kroków. Tam pierwszy krok był, jakby, „wolny”, a u nas to się gwizdało. Samo to, co on grał, to było proste. Jak dostał piłkę, to tak zawodnika zaczarował, że albo oddawał rzut, przeważnie celny, albo obsłużył kolegę pod koszem. Trzeba było bardzo pilnować fauli na nim, bo zawodnicy sobie z nim nie radzili – wyjaśniał Krzysztof Kołoszewski, lubelski sędzia, który prowadził spotkania Amerykanina, kiedy ten grał już w Zagłębiu Sosnowiec.
Start Lublin ma na swoim koncie trzy brązowe medale Mistrzostw Polski: z 1965, 1979 oraz 1980 roku. Do zdobycia dwóch ostatnich mocno przyczynił się właśnie Amerykanin. Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć, że po odejściu ze Startu w 1981 roku Kent Washington trafił do Zagłębia Sosnowiec (1981-83), z którym w 1983 roku zdobył Puchar Polski. Rozgrywający był wyjątkowo skromny w ocenie swoich zasług dla lubelskiej koszykówki. Doskonale pamiętał swoich kolegów z drużyny i rolę, jaką pełnili w zespole.
– Chciałbym powiedzieć, że pomogłem, ale to moi koledzy świetnie się spisali. Byliśmy bardzo dobrym zespołem. Trener rozumiał koszykówkę, wiedział doskonale, kto, jaką ma pełnić rolę, znał nasze mocne i słabe strony. Do tego kibice cały czas nas motywowali. Wojtek Szarata – środkowy, świetny zbierający. Adam Dąbrowski – bardzo dobry obrońca. Zbigniew Pyszniak – dobry strzelec. Ireneusz Mulak – zdobywał dużo punktów. Jurek Żytkowski – rezerwowy, który grał dobrze w ataku i obronie. Edward Ignerski – dobry punktujący. Marek Niemiec – strzelec z dystansu. Marek Choina – solidny gracz. Mirek (Parzymięs – dop. KK) był rezerwowym rozgrywającym. Zapomniałem jego nazwiska. Łączyła nas wszystkich szczególna więź. Nie wiem dlaczego. Tak po prostu było – mówił Kent Washington.
W ramach uzupełnienia, warto przytoczyć jedną anegdotę. Amerykanin nie bał się rywalizacji z innymi zawodnikami, nawet tymi, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii polskiej koszykówki. Do takiego grona na pewno należy zaliczyć Eugeniusza Kijewskiego. Wielokrotny lider strzelców ligi początkowo nie był pod wrażeniem umiejętności rozgrywającego.
– On Kena po prostu ośmieszył w prasie. Powiedział, że „takich Kenów w Stanach, to jest na pęczki”. I pan Popiołek przetłumaczył mu to. To, co zrobił Ken Washington na meczu, gdzie było 2500 ludzi na trybunach… Miał charakter, taką charyzmę, facet z jajami. Chciał podkreślić, że to on jest górą, a Kijewski jest słaby. Ale zrobił to z podaniem ręki, gdzie Ken i Kijewski to byli później najlepsi przyjaciele – wspominał Jerzy Żytkowski, kolega Amerykanina ze Startu Lublin.
Na koniec warto jeszcze wyjaśnić, skąd wziął się tytuł tego tekstu. Kent Washington mógł godzinami zajadać się kurczakiem z frytkami i popijać to colą. Klub musiał nieraz stawać na głowie, żeby spełnić jego zachcianki. Z kolei ów „mały piesek” był jego słabością. Zaraz obok polskich kobiet.
– Strasznie bał się psów. Przychodził rano i był zdenerwowany, bo ten pies na niego naszczekał, a to był taki maleńki, czarny piesek. Przychodził do mnie i mówił łamaną polszczyzną: „Szefie, szefie, piesia, piesia!” i łapał się za głowę. Ja mu tłumaczyłem, że on nie gryzie, ale strasznie bał się psów – śmiał się Jerzy Frączkowski.
Po tych 40 latach nikt nie ma wątpliwości, że Kent Washington miał ogromny wpływ na to, jak dzisiaj wygląda polska koszykówka. Przede wszystkim otworzył furtkę dla innych zawodników zza oceanu. On sam zachował dobre wspomnienia z pobytu w komunistycznym kraju, chociaż po wyjeździe z Polski już nigdy tutaj nie powrócił.
===
* Wszystkie przytoczone w tym tekście wypowiedzi zarejestrowałem na potrzeby programu o historii sportu „Lubelskie złoto”, emitowanego na antenie lubelskiego Radia Centrum w latach 2016-18.
Fot. Kadr z filmu „Miś” z 1980 roku w reżyserii Stanisława Barei