Bill Russell kontra Wilt Chamberlain to bez wątpienia pierwsza wielka rywalizacja w historii NBA. W latach 60. XX wieku starcia tych dwóch podkoszowych gigantów rozpalały wyobraźnie fanów. Choć grali na tej samej pozycji, byli zupełnie innymi zawodnikami o różnym podejściu do koszykówki. Cofnijmy się w czasie do tej wspaniałej historii.
Wilt Chamberlain to z pewnością postać niepodrabialna, jedyna w swoim rodzaju. Koszykarsko wyprzedzał swoje czasy o dziesięciolecia. W raczkującej jeszcze NBA nie było nikogo o zbliżonych gabarytach i możliwościach atletycznych. „Big Dipper”, jak go nazywano, nie potrzebował ani chwili na aklimatyzacje do zawodowego grania i błyskawicznie stał się absolutnym dominatorem. Chamberlain wygrał tytuł MVP w debiutanckim sezonie, co zdarzyło się tylko dwa razy w historii (Wes Unseld dokonał tego w sezonie 1968/69). Nie do pomyślenia we współczesnej koszykówce.
Statystyki, jakie wykręcał w kolejnych latach, jeśli chodzi o zdobywane punkty i zaliczane zbiórki, były wręcz absurdalne. Oczywiście na pierwszy plan wysuwa się owiany legendą mecz z sezonu 1961/62, w którym zdobył 100 punktów. Pamiętajmy też, że w tamtej kampanii Wilt zaliczał średnio 50,4 punktu i 25,7 zbiórki na mecz, co brzmi już zupełnie nieprawdopodobnie.
Zdobycze punktowe Billa Russella nie były rzecz jasna tak imponujące, ale sprowadzenie gry środkowego Boston Celtics do linijek statystycznych mija się z celem. Russell był przede wszystkim wielkim liderem i wiedział jak wygrywać mecze. Kosmiczne statystyki Chamberlaina robią wrażenie, ale w starciach z Billem Russellem z reguły nie przekładały się na zwycięstwa. Bill dawał się Wiltowi „wyszumieć” ale koniec końców to on wychodził z tych pojedynków zwycięsko.
W sumie zagrali przeciwko sobie 142 razy i 84 mecze wygrał Russell. W play-offach natomiast spotykali się 8 razy i 7 serii wygrał zespół Russela (w tym dwa finały). Można pokusić się o stwierdzenie, że Wilt był najlepszym zawodnikiem w historii, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko sezon regularny, ale play-offy to królestwo Russella.
„Zawsze zastanawiałem się nad tym, czy Russell zdaje sobie sprawę, że został w trakcie kariery zdegradowany i stał się graczem zadaniowym” – mówił Wilt Chamberlain, jak pisze w książce „Ilustrowana Historia Najlepszej Koszykarskiej ligi świata” Dave Zarum.
To bardzo ciekawe zdanie pokazuje, jak Wilt myślał o koszykówce. Wyjście na parkiet było dla niego przede wszystkim okazją do zaprezentowania swojego talentu. Chamberlain chciał olśnić swoją grą i skupić na sobie całą uwagę, reszta schodziła na dalszy plan. Na pewnym etapie kariery zarzucono mu, że nie jest graczem zespołowym i skupia się tylko na zdobywaniu punktów, nie angażując w grę kolegów z zespołu. Odpowiedź? W sezonie 1967/68 notował 8,6 asysty na mecz i był pod tym względem liderem NBA. Wilt zawsze starał się coś udowodnić i pokazać krytykom, że nie mają racji.
„Kiedy grałeś w drużynie z Russellem, każdego wieczoru wiadomo było, czego możesz się po nim spodziewać, a z Wiltem było tak, że to on decydował. Dzisiaj rzucę 60 punktów, dzisiaj zbiorę 40 piłek, dzisiaj zaliczę 20 asyst. Był pochłonięty udowadnianiem ludziom, którzy uważali, że nie da rady czegoś zrobić, że są w błędzie. Russell nigdy by się na coś takiego nie dał złapać” – powiedział były zawodnik Celtics i kolega zespołowy Russella, John Havlicek.
W sportach zespołowych kluczem do sukcesu jest dostosowanie swojego stylu gry do reszty drużyny i robienie tego, co jest najkorzystniejsze nawet kosztem indywidualnych statystyk. Tej zasadzie hołdował Bill Russell i dlatego Wilt określił go jako „zadaniowca”. Trzeba pamiętać, że między innymi dzięki takiemu podejściu Russell zdobył 11 tytułów mistrzowskich. Co ciekawe, zespołowość i boiskowe „IQ” Russella przejawiały się nawet w takich aspektach jak blokowanie rywali, o czym pisze Bill Simmons w swojej książce „Wielka Księga Koszykówki”.
„Podczas gdy Wilt popisywał się widowiskowymi blokami niczym siatkarz, Russell odbijał piłki wprost do swoich kolegów, umożliwiając im szybkie wyprowadzenie ataku. Na takich akcjach zbudowana była gra Celtów pod wodzą Auerbacha.”
Wbrew obiegowej opinii Bill Russell to nie tylko doskonała defensywa i zbiórki. Po tym, jak karierę zakończył Bob Cousy, w składzie Celtics brakowało klasycznego playmakera i tę rolę po części przejął właśnie Russell. Prawie każda akcja Bostończyków „przechodziła” przez środkowego, który często po bloku czy zbiórce inicjował błyskawicznym podaniem kontrę, a w ataku pozycyjnym zagrywał do ścinających kolegów. Można to porównać do roli, którą lata później pełnił w Portland Trail Blazers Bill Walton, czy występów Nikoli Jokicia w barwach Denver Nuggets. Z Russellem na parkiecie gra po prostu stawała się łatwiejsza.
Kto był lepszy? Na to pytanie nie można dać jednoznacznej odpowiedzi i nie ma sensu tego rozstrzygać. Wszystko zależy od tego, co bardziej cenimy. Niesamowite możliwości i statystyki Wilta czy wpływ na grę zespołu i elitarną defensywę Russella. Obaj byli wielcy na swój sposób.
Warto zaznaczyć, że chociaż media często przeciwstawiały sobie tych graczy, to prywatnie obaj panowie byli przyjaciółmi i jeszcze w trakcie kariery Russell często odwiedzał Chamberlaina w jego domu w Filadelfii. Bill i Wilt darzyli się szacunkiem i utrzymywali kontakt do późnej starości nie pozwalając, by rywalizacja na parkiecie popsuła ich stosunki. W 2012, kilkanaście lat po śmieci Chamberlaina (zmarł w 1999 z powodu choroby serca), NBA wyprodukowała dokument „Wilt 100” w którym narratorem była właśnie legenda Celtics. Pod koniec filmu Russell pięknymi słowami podsumowuje karierę zmarłego kolegi.
„Czy ktoś jeszcze kiedykolwiek zdobędzie 100 punktów w meczu NBA? Myślę, że teoretycznie może się to zdarzyć. Ale czy będzie kiedyś drugi Wilt Chamberlain? Zdecydowanie nie. Był legendą, której każdy chciał być częścią. Nie ma go już ponad dekadę, a ja wciąż za nim tęsknię.”