Historia NBA: Gary Payton i Shawn Kemp – pionierzy ponaddźwiękowego basketu

7
5531

W całej historii świata koszykówka jest jeszcze na etapie wczesnego dzieciństwa, istnieje bowiem niecałe 130 lat, jednak i w tej dyscyplinie nastąpiło mnóstwo przemian. Obecny basket w niczym nie przypomina koszykówki z końca XIX wieku, a okresem, kiedy zmieniało się bardzo dużo były lata 80. i 90. ubiegłego stulecia. Niegdyś tempo rozgrywania spotkań było wolne, niekiedy wręcz nużące, ale pojawił się pewien duet, któremu NBA może zawdzięczać, że koszykówka stała się piorunująca i dynamiczna. Mowa tutaj o zawodnikach, nieistniejących już Seattle Supersonics, czyli Garym Paytonie i Shawnie Kempie.

Żywe srebro z Oakland

Gary Payton urodził się w 23 lipca 1968 r. w Oakland, mieście położonym w słonecznej Kalifornii. Głową rodziny był Al, trener koszykarski, pod którego kierunkiem mały Gary zapoznawał się z pomarańczową piłką. Towarzyszyli mu brat i siostra, a matka Annie dbała o ciepło ogniska domowego, dzięki czemu Gary mógł dorastać w komfortowych warunkach. Miał dużo szczęścia, że od początku czuwali nad nim rodzice, gdyż okolica, w jakiej się wychowywał była wręcz modelowym i negatywnym przykładem dzielnicy, gdzie diabeł mówi dobranoc. Bezwzględne prawo walki o przetrwanie, przynależność do któregoś z przestępczych ugrupowań i ściągająca w dół spirala śmierci i bandytyzmu mogła wciągnąć młodego Paytona, ale on na to nie pozwolił, a dzięki swojemu ekspresyjnemu i ekstrawertycznemu usposobieniu mógł funkcjonować poza nimi i nie być prześladowanym z tego powodu:

Przebywałem wśród ludzi, którzy byli bezwzględni i mieli na sumieniu mnóstwo złych uczynków. Powiem szczerze, próbowali mnie na różne sposoby przekonać, żebym do nich przystał, ale zdecydowałem, że tego nie zrobię. Gra nie była warta świeczki, bycie gangsterem mi nie odpowiadało, ale to była rzeczywistość Oakland – musiałeś liczyć się z tym, że nie jest to bajkowa kraina, gdzie wszyscy są uczciwi i dobrzy.

Gdyby nie ojciec i umiejętność dokonywania właściwych wyborów, Gary mógł pozostać w mdłej przeciętności, wylądować na ulicy lub na cmentarzu – tam nawet na boisku rządziło prawo silniejszego. Nie pieszczono się z nikim i nikt nie mógł liczyć na łagodne traktowanie, nawet ze względu na wiek. Jeśli ktoś odstawał od reszty, z góry był skazany na utratę możliwości gry na jednym z boisk. Swoją rolę odgrywał też senior Paytonów, który był bardzo wymagający wobec syna. Prawie wcale nie chwalił, za to był nad wyraz szczodry w krytyce i połajankach. Nawet jeśli Gary spisał się znakomicie, ojciec zawsze znalazł jakieś niedociągnięcia i nie przepuszczał okazji, żeby wytknąć je Gary’emu:

Niezależnie od liczby zdobytych punktów, zawsze słyszałem, że mogłem coś zrobić lepiej.

Co cię nie zabije to cię wzmocni – Młody Payton nie został wessany przez półświatkowy wir ani nie uległ gniewowi i frustracji, tylko okrzepł i stwardniał. Kiedy osiągnął fizyczną dojrzałość, mierzył 193 cm wzrostu i ważył 86 kg, przez co nie był postrzegany jako ktoś, kogo należy się obawiać. Jednak zrobił użytek z atutów, które posiadał. Były nimi, oprócz talentu do operowania piłką,   nieprawdopodobna ruchliwość i gadatliwość, dzięki czemu deprymował i onieśmielał swoich rywali. W Oakland Skyline High School, gdzie uczęszczał, nie miał sobie równych i dwukrotnie zaprowadził swoją ekipę do mistrzostwa konferencji. Jednak kiedy przyszło zmienić otoczenie Gary, z różnych powodów, trochę przygasł.

Po pierwsze, w momencie, kiedy trafił do Oregon State zmienił się jego status. Z przywódcy do gracza, który od nowa musiał walczyć o swoje i zmienić nawyki treningowe – tamtejszy trener miał zupełnie inne metody szkoleniowe niż te, z jakimi spotkał się dotąd Gary oraz inną koncepcję zarządzania zespołem. Po drugie, z nauką szło mu jak po grudzie, co spowodowało, że drugi rok był praktycznie jego rozbratem z koszykówką. Złość i niezadowolenie zostały ukierunkowane we właściwą stronę, oceny w indeksie się poprawiły i Gary mógł znowu grać w wielkim stylu. W trakcie powolnego żegnania się z zespołem Bobrów na piątym roku przeciwko Loyola Marymount Lions, był niemal bezkonkurencyjny, zdobywając 48 punktów. Jego rewelacyjny występ przyćmił tylko zawodnik Lwów, Bo Kimble, autor z 53 punktami.

Payton mógł w ciemno zakładać, że jego pozycja w drafcie 1990 będzie bardzo wysoka. To, czego się nauczył i co potrafił koszykarskiego sensu stricto to jedno, a ponadto jego tupet i rozwinięty do perfekcji trash-talking powodowały, że tak czy siak, dostanie się do NBA. Stał twardo na nogach, miał poukładane w głowie i był gotowy do gry. Myślał o klubach znajdujących się blisko domu, nie bardzo pasowała mu tułaczka gdzieś daleko, a na jego świadomy i podświadomy apel odpowiedzieli Seattle Supersonics, wybierając go z numerem drugim.

Atleta z Elkhart

Shawn Kemp przyszedł na świat 26 listopada 1969 r. w Elkhart w stanie Indiana. Jest ono bardzo spokojne, a życie w nim toczy się powolnym, niespiesznym rytmem. Nie można powiedzieć tego samego o warunkach, w jakich funkcjonowało małżeństwo jego rodziców. Ojciec Kempa rozwiódł się ze swoją żoną, gdy Shawn uczęszczał jeszcze do przedszkola. Sam młody chłopak pozostał przy matce i trudno było wyrokować, w którą stronę skieruje się jego życie. Pomocną dłonią w procesie wychowawczym małego Kempa okazała się jego siostra Lisa, grająca z powodzeniem w koszykówkę. Niejako zmuszała swego brata, żeby ten jej towarzyszył.

Wyszło mu to na dobre, dość szybko prześcignął siostrę, a prawdziwy geniusz zaczął ujawniać się światu i okolicom między dziewiąta a jedenastą klasą. Wtedy też urósł aż 13 cali i zaczął doskonalić to, z czego słynął później. Były to bite z piekielną siłą wsady, które powodowały oniemienie wśród przyjaciół. Najlepszy ziomek Kempa, Warren Robertson, opowiadał, że Kemp już wtedy zdecydowanie wyróżniał się spośród innych, a kuzynka Kerry Ellison zajmowała się jego pokaleczonymi nadgarstkami:

Wsadzał z taką siłą, że aż iskry leciały – dosłownie. Pytałam się go, czemu tak robi, a on mi mówił, że chce urwać obręcz.

W liceum o nazwie Concord High School Kemp szedł jak burza, zdobywając liczne trofea i prowadząc w ostatniej klasie swoją drużynę do mistrzostw stanowych. Bił rekordy indywidualne oraz zespołowe i dostał się do drużyny McDonald’s High School All-American Team w 1988 r. Jednak ominęła go najbardziej prestiżowa nagroda, czyli Indiana Mr. Basketball Award. Jednak Shawn machnął na to ręką – czekały na niego inne zaszczyty. Po obserwacji jego gry można było być spokojnym, już wtedy rządził i dzielił na parkiecie.

Po zdaniu matury poszedł na University of Kentucky, ale nie zabawił tam zbyt długo. Shawn nie otrzymał pozytywnego wyniku w teście, który upoważniałby go do pobierania stypendium, a do tego doszły jeszcze zatargi z prawem. Kempowi bardzo spodobały się łańcuszki jednego z kolegów, tak bardzo, że postanowił je sobie pożyczyć i nie oddać. Przehandlował je bowiem w jednym z okolicznych lombardów. To nie mogło ujść Kempowi płazem, a okolicznością obciążającą go był fakt, że okradł syna swojego trenera i partnera z zespołu, Seana Suttona. Eddie Sutton nie zdecydował się wnieść sprawy do sądu, ale nie było wątpliwości, że Kemp zostanie relegowany z Kentucky. Przenosiny do Trinity Valley Community College w Teksasie stały się faktem.

Tam zagrał zaledwie rok, po czym zdecydował się na karkołomne wręcz posunięcie, jak na ówczesną epokę – ogłosił, że zamierza dostać się do NBA. Mnóstwo osób uważało to za szaleństwo – jakim cudem zawodnik po szkole średniej miałby sobie poradzić w lidze zrzeszającej najlepszych koszykarzy? Mimo tego włodarze Seattle Supersonics obserwując Kempa, postanowili nie przejmować się krążącą o nim opinią i skoncentrowali się na tym, co Kemp może dać ich drużynie – Supersonics wybrali go z numerem 17. w drafcie 1989.

The Glove & The Reign Man

Mieć Shawna na uczelni, a nie pozwolić mu grać w koszykówkę, w to, co kochał, było koszmarnym błędem. Myślałem o tym, żeby doradzić mu przejście do NBA, ale blokowało mnie to, że bardzo niewielu graczy tak zrobiło – tak o Kempie wyraził się jeden z jego trenerów Jim Hahn.

Kemp trafił do NBA, do Seattle, gdzie miał stanowić o sile i mocy tej drużyny wraz z Garym Paytonem. Dwójka była ograniczana przez trenera, K.C. Jonesa. W przeszłości był znakomitym graczem Boston Celtics, który odniósł rozmaite sukcesy, ale nie znajdowało to odzwierciedlenia w pracy z Sonics – zarzucano mu kostyczny i rachityczny styl prowadzenia drużyny. Jones został wyrzucony w trakcie sezonu 1991/1992, rok wcześniej odpadł w pierwszej rundzie play-offów z Portland Trail Blazers. Na jego miejsce przyszedł George Karl, o którym mówiono, że zachowuje się jak szewc chodzący bez butów – wszystko poświęcał klubowi, nie oglądając się na własne zdrowie.

Karl oddał się bez reszty tworzeniu nowej koszykarskiej potęgi, a miał z czego tworzyć, gdyż oprócz Paytona i Kempa mógł skorzystać z zadaniowców, Sama Perkinsa i Detlefa Schrempfa. Wyniki od razu poprawiły się, Sonics wygrali 47 spotkań i dostali się do półfinału Konferencji Zachodniej, przegrywając ostatecznie z Utah Jazz. Stało się jasne, że przyszłość klubu z Seattle będzie spoczywała w rękach Paytona i Kempa. Ofensywa Sonics bazowała na zagraniach tej dwójki, a słynne podania nad obręcz zostało przez nich opatentowane – według słów samego Kempa było to perfekcyjnie wyreżyserowane:

Nakręcaliśmy się wzajemnie, to było naprawdę spoko. Gadałem Gary’emu, że nie uda mu się nawet dorzucić do obręczy, a on w zamian dogryzał mi, że nie umiem skakać i jestem gruby. I wychodziło tak, że Gary ciskał piłkami niemal w trybuny, a ja latałem nad koszem i dlatego ludziom tak się to podobało.

O Kempie mówiono, że gdyby nie dach, to wyskoczyłby z hali. Tego w NBA jeszcze nie było, żaden zawodnik nie grał tak energicznie i tak widowiskowo. Xavier McDaniel, mający być przewodnikiem Kempa po świecie NBA, szybko zauważył, że jego osoba jest w tym przypadku zupełnie zbędna:

Miałem się nim zająć, być kimś w rodzaju mentora. Po tym, co zobaczyłem, co on potrafił, machnąłem ręką i powiedziałem – po co mu jakiś mentor? Koleś wyprzedzał nas o lata świetlne.

Seattle Center Colliseum przechrzczona później na KeyArena cierpiała na przepełnienie i zaraz po Delta Center była najgłośniejszą halą w lidze. Nie mogło być inaczej, jeśli ktoś zobaczy taki plakat Kempa, jak ten wykonany na Altonie Listerze, to już zawsze będzie chciał przychodzić na każdy mecz Ponaddźwiękowców.

Payton i Kemp błyszczeli, Perkins i Nate McMillan wspierali ich doświadczeniem. Schrempf trafiał do kosza z taką precyzją, że można było odnieść wrażenie, że śpi z karabinem snajperskim. Sonics zakończyli rozgrywki zasadnicze 1992/1993 bilansem 55-27. Potem zaczęły się play-offy. Najpierw Sonics wygrali z Utah Jazz, choć to weterani, Perkins i Eddie Johnson, prowadzili ofensywę Seattle i w trzech spotkaniach rzucili najwięcej punktów. W półfinale SuperSonics musieli poradzić sobie z Houston Rockets. Na szczęście dla Sonics decydujący o wszystkim siódmy mecz zagrali u siebie. Nerwów było co niemiara – 103:100 po dogrywce pozwoliło gospodarzom awansować do finału Zachodu.

Kolejnym rywalem, ostatnim na drodze do wielkiego finału, byli Phoenix Suns. Charles Barkley i spółka byli bardzo głodni sukcesu. Seattle też mieli zamiar grać o wszystko. Pierwsze spotkanie wygrały Słońca, ale nie zdołali wygrać drugiego spotkania, a seria była niezwykle wyrównana. Kemp tylko dwa razy miał najwyższą zdobycz punktową w zespole, najlepiej z ofensywnych obowiązków wywiązywali się Ricky Pierce i Derrick McKey – dzięki nim po szóstym spotkaniu ciągle nic nie było rozstrzygnięte i tak jak w serii z Houston o wszystkim zadecydował siódmy mecz. Słońca nie pozostawiły złudzeń SuperSonics, wygrywając 123-110.

Barkley i jego 44 punkty załatwiły Sonics. Mimo wszystko w Seattle nie traktowano tej przegranej jako absolutny koniec. Wiedziano, że Payton i Kemp za rok lub może kilka lat zdobędą mistrzowski tytuł dla tego miasta. Gary już w zakończonej serii z Suns został liderem, za którym miała iść drużyna. Pokazał prawdziwy kunszt defensywny, nie dając nawet chwili oddechu Kevinowi Johnsonowi tak bardzo, że dorobił się przezwiska, które przylgnęło do niego za sprawą kuzyna:

Zadzwonił do mnie i powiedział, że trzymałem K.J-a jak bejsbolową piłkę w rękawicy.

I tak oto Payton stał się „Rękawicą”, czyli jednym z najbardziej zajadłych graczy w lidze. Obrona przeciw Johnsonowi była okraszona trash-talkingiem. Johnson dorobił się mnóstwa siwych włosów po starciach z Paytonem, ale docenił jego klasę:

Myślisz o facetach ze wspaniałymi dłońmi, o takich jak Maurice Cheeks czy Derek Harper. Gary jest taki. Jest też świetnym obrońcą indywidualnym i zespołowym. Łączy te trzy elementy, a to rzadka sztuka.

Kemp też mógł zacząć przedstawiać się inaczej niż z samego imienia i nazwiska. Zawdzięczał to komentatorowi Sonics, Kevinowi Calabro, który pewnego razu zobaczył plakat, na którym widniał napis The Reign Man, czyli „Panujący” i postanowił tak nazwać Shawna. Kemp nie miał sobie równych w pomalowanym, skakał, jakby miał sprężyny w nogach, nikt nie mógł go powstrzymać. Biorąc pod uwagę możliwości „Panującego”, jak i „Rękawicy”, analitycy zaczęli uważać Sonics za faworytów do mistrzostwa. Odejście Michaela Jordana na przedwczesną emeryturę miało przyspieszyć zdobycie mistrzowskich pierścieni przez Sonics.

Do piekła i z powrotem

W Seattle nie mogli się doczekać play-offów w 1994 r. Faza regularna sezonu 1993/1994 miała być czystą formalnością. Payton i Kemp zmiatali rywali z parkietów, zapewniając swojemu zespołowi pierwsze miejsce w Konferencji Zachodniej. Pierwsza runda miała być w zasadzie sparingiem przed sprawdzianem z prawdziwymi potęgami. Sonics podejmowali Denver Nuggets. Dwa mecze rozegrane w Seattle odarły ze złudzeń sympatyków ekipy z Denver – wygrane 106:82 i 97:87 spowodowały, że Kemp i Payton jechali do Colorado z wyraźnym zamiarem przyklepania awansu do dalszej fazy.

Oni sami niespecjalnie błyszczeli, być może oszczędzali siły na kolejne rundy. Jednak nie odbyło się bez małego zgrzytu – Payton i Ricky Pierce wymienili się uprzejmościami, kiedy Pierce zdecydował się na akcję nieuwzględniającą Gary’ego. Rychło zapomniano o całym zajściu i poleciano do Mile High City. Denver, położone 1609 metrów n.p.m. słynie z surowego i wymagającego klimatu dla drużyn nizinnych, ze względu na bardzo niskie ciśnienie powietrza. Czy to tylko to, czy zlekceważenie Nuggets przyczyniło się do tego, że Sonics opuszczali Kolorado na tarczy. Zaciekły opór postawili im Laphonso Ellis, Reggie Williams i gigant z Zairu, Dikembe Mutombo.

Nikomu w Seattle nie przeszło przez myśl, że cokolwiek złego się wydarzy, w końcu mieli zagrać u siebie. Tymczasem wraz z upływem minut decydującego spotkania konsternacja rosła, kość śródstopia złamał Payton. To nie wytrąciło go z animuszu, grał do końca, ale Nuggets cały czas byli w kontakcie i po czterech kwartach na tablicy widniał remis. Dogrywkę lepiej rozegrali goście, odnieśli triumf nad Seattle, a ich bohaterami zostali Robert Pack i Mutombo – pierwszy z nich zdobył 23 punkty, a drugi zablokował aż osiem rzutów.

Dan Issel, trener Nuggets, określił to zwycięstwo jako coś najwspanialszego w historii Denver, o Packu powiedział, że jeśli Robert wychodzi na parkiet to wiedz, że będzie się działo. Mutombo uzbierał tylko osiem punktów, ale cieszył się, jakby rzucił osiemdziesiąt osiem.

Dikembe cieszył się jak małe dziecko, ale w pamięci do dziś pozostał mu jeden obrazek, a jego bohaterem był Payton:

Popatrzyłem na drugą stronę parkietu i zobaczyłem Paytona. Nie poszedł do szatni jak inni, po prostu siedział i nic nie mówił. Nie ruszał się z miejsca, kompletnie nic, cisza, jakby był zamrożony, ani jednego słowa.

Tego jeszcze w dziejach NBA nie było – zespół z ósmego miejsca przeszedł ten z pierwszego.

Po sromotnej klęsce nikt w Sonics nie był specjalnie rozmowny. Kemp w ogóle nie zabierał głosu, a Payton, kiedy otrząsnął się z katatonii, jaką przeżywał, bezpośrednio po spotkaniu twierdził, że: To nie miało prawa się stać. Zawiedliśmy wszystkich – i siebie, i swoich fanów.

George Karl przyznał, że to był jego najgorszy dzień w życiu: Będę próbował kupić nagranie tego meczu, żeby móc później je spalić. Jeszcze nigdy nie czułem się tak źle, jak dzisiaj.

Frustracja roznosiła Ponaddźwiękowców – zostali jednymi z największych przegranych w historii NBA. O ile pewne niewyjaśnione sprawy były łagodzone przez wyniki, o tyle teraz wybuchły ze zdwojoną siłą. Najgłośniejszymi byli Payton i Karl, z czego Payton miał najwięcej do powiedzenia, ujawniając jeszcze stare porachunki:

Kiedy trener Karl tu przyszedł był trenerem z CBA, przez co nie traktowałem go zbyt poważnie. Uważałem, że nie ma się co sadzić, gdyż ego miał ogromne, prawie takie samo jak ja, ale nic poza tym. Inni mu nie podskakiwali, ale jeśli do mnie wystartował, musiał liczyć się z odwetem. Bywało tak, że kłóciliśmy się prawie każdego dnia. To niekiedy przybierało absurdalne formy, aż w końcu mu powiedziałem, że jeżeli coś do mnie ma niech mi to powie na osobności, a nie przed wieloma widzami i do tego drąc się na mnie. Tak się nie buduje autorytetu i przy okazji szkodzi się drużynie. Spotkajmy się w cztery oczy, a nie pierzmy brudów publicznie, przy ludziach.

Nieraz dochodziło do groteskowych sytuacji – kiedy Karl zadzwonił do domu Paytonów, żeby umówić się na wspólną kolację, córka Gary’ego wygadała się, że tatuś nie lubi trenera i nie chce, żeby przychodził do jego domu. Z reguły przełożeni nie są obiektami czci swoich podwładnych, ale w tym wypadku Karla z pewnością ubodło to, w jaki sposób myśli o nim jeden z jego najlepszych graczy. Jednak trzeba przyznać, że Karl też się srożył na Paytona – czasem można było odnieść wrażenie, że przysłowiowy ogon kręci psem:

Mówiliśmy sobie z Garym takie rzeczy, aż dziwie się, że żaden z nas nie trafił na pogotowie. Padały mocne słowa, naprawdę mocne słowa, ale po tylu latach uważam, że dzięki temu powstała specyficzna więź między nami. Mogę to nawet określać czymś w rodzaju przyjaźni.

Trzeba było wziąć się w garść i zapomnieć o niesnaskach. Mogli udowodnić światu i samym sobie, że przegrana z Denver była tylko chwilową niedyspozycją i że ponownie rzucą wyzwanie najlepszym zespołom w wyścigu po mistrzostwo. Tyle że byli jacyś niemrawi – pomimo utrzymania szkieletu zespołu obniżyli się do 57 wygranych. Jednak dla nich zabawa zaczynała się dopiero w playoffach. Niestety szybko się skończyła, a przeciwko Los Angeles Lakers udało im się wyrwać tylko jedną wygraną.

Porównując minione dwa lata, widać było, że różnica w jakości Sonics jest w sumie niewielka. Znów mieli dobry sezon zasadniczy, a w play-offach zdziałali niewiele. Trzeba było coś z tym fantem zrobić, podjęto stosowne kroki. W relacjach na linii Payton-Karl bywało różnie, ale trener szczególnie nie dogadywał się z Kendallem Gillem. W tym przypadku nic nie wskazywało na to, że stosunki między zawodnikiem a trenerem się poprawią i zdecydowano się na wymianę. Gill odszedł do Charlotte Hornets, a do Seattle trafili Hersey Hawkins, David Wingate i Frank Brickowski. Myślano o zespole, który byłby skrojony pod Paytona, a według Karla Hawkins i Brickowski wręcz idealnie do tej koncepcji pasowali:

To fakt, że Gill był bardziej wysportowany i utalentowany niż Hersey, ale Hawkins zdecydowanie bardziej mi odpowiadał. Chodziło o to, że Hersey cieszył się, że do nas przyszedł i był gotów zrobić wszystko, o co zostanie poproszony, był łatwy w utrzymaniu, a Kendall kręcił, kombinował jakby tu urwać najwięcej dla siebie.

Zmiany zaszły także w infrastrukturze, Sonics od nowej kampanii mieli grać w KeyArena, a poprzednia hala poszła w zapomnienie, będąc miejscem o ile głośnym, o tyle zdezelowanym, jak określał to przełożony Kempa i Paytona:

To była nora, w której ciągle coś się psuło. W najlepszym razie nie było żądnej awarii do dziesiątego domowego meczu. A to przeciekający dach, a to coś z parkietem. Dobrze, że władze miasta w końcu ją wyremontowały.

Nowe nabytki szybko odnalazły się w drużynie. Sonics po prostu przelecieli przez sezon 1995/96 ustanawiając bilans 64-18, wygrywając zarówno dywizję, jak i konferencję. Na całą ligę już nie starczyło, Chicago Bulls nie pozostawili wątpliwości, komu należy tytuł najlepszej drużyny sezonu regularnego. Seattle wreszcie pozbyli się swoich upiorów i na początek play-offów ograli w czterech meczach Sacramento Kings. Potem bez żadnej porażki wygrali z Houston Rockets. Prawdziwa weryfikacja czekała ich w finale Konferencji Zachodniej, w którym musieli pokonać Johna Stocktona i Karla Malone z Utah Jazz. Z racji, że po sezonie zasadniczym Sonics byli wyżej, zaczynali u siebie i wszystko zagrało tak, jak powinno. Dwa zwycięstwa (102:72 i 91:87) wprawiły wszystkich w dobry humor.

Payton był zadowolony ze swoich partnerów i z siebie, ale pamiętał to, co wydarzyło się dwa lata wcześniej:

Wtedy też prowadziliśmy 2:0 i jak się skończyło, wiemy aż za dobrze. Musimy do końca zachować koncentrację. Jeśli pozwolimy na cokolwiek dwójce Malone-Stockton, będzie z nami źle.

Payton był w tych meczach najskuteczniejszym graczem Sonics – rzucił odpowiednio 21 i 18 punktów. Shawn też był jednym z najskuteczniejszych na parkiecie i do Salt Lake City Sonics jechali pełni wiary w sukces. Jednak tak samo, jak dwa lata temu, teraz też przegrali z wysokogórską aurą i w trzecim spotkaniu ulegli Jazzmanom 76-96. Na szczęście dla nich szybko wzięli się w garść i w następnym meczu z dużym trudem wygrali. Niemniej 88:86 dla Ponaddźwiękowców było faktem. Sonics potrzebowali już tylko jednej wygranej, aby awansować do Finałów NBA. Nie mieli naprzeciw siebie byle kogo, Utah to doświadczony i wymagający rywal, co potwierdził w Seattle – doliczony czas gry należał do Malone’a, któremu sekundowali Jeff Hornacek i Antoine Carr.

Payton pomylił się w kluczowym momencie, kiedy do końca dogrywki pozostawało kilkanaście sekund. Możliwe, że nie miał już sił na celny rzut, po tym, jak przez cały mecz starał się wyeliminować z gry Johna Stocktona:

Stockton był najtrudniejszym zawodnikiem do krycia. Okej, jest Michael Jordan, ale Jordan jest graczem korzystającym ze swojego atletyzmu. Stockton taki nie był, musiał używać głowy, stawiać zasłony, ogrywając cię dzięki precyzji i inteligencji. Nie potrafił sam wykreować sobie rzutu, ale był o wiele sprytniejszy niż cała reszta.

Żeby wyłonić zwycięzcę, należało wrócić nad Słone Jezioro. Zawodnicy Utah zwietrzyli okazję i w meczu nr 6 nie dali Sonics żadnych szans, demolując ich 118:83. Na decydujące o losach serii spotkanie jechali z przekonaniem, że uda im się wygrać po raz trzeci z rzędu. Siódme spotkanie trzymało w napięciu do samego końca, ale w końcowym rozrachunku lepsi okazali się Sonics, a najlepszym graczem Kemp, autor 26 punktów. Znakomicie poradził sobie z Malone’em i nie zawiódł w kluczowym momencie, kiedy egzekwował dwa ruty osobiste. Shawn bezpośrednio po  końcowej syrenie nie mógł powstrzymać radości:

Dla każdego koszykarza, który zaczyna swoją karierę w NBA to spełnienie marzeń. Kiedy stanąłem na linii rzutów wolnych, czułem, że dokonuję czegoś wielkiego, dla siebie i dla zespołu.

Hersey Hawkins powiedział wprost, że to Kemp zaniósł ich do finału. Owszem, Kemp spisał się znakomicie, ale faktem jest, że cały zespół zasłużył, żeby po tej wyboistej drodze, jaką przeszedł, móc zagrać o najwyższą z najwyższych stawek – 90:86 dla Seattle w decydującym starciu.

Samcy alfa i Finał 96

Przed Supersonics stanęła najtrudniejsza przeszkoda – Michael Jordan i jego Bulls. M.J nie lekceważył przeciwników, wiedział o tym, że Payton jest na równi z nim, jeśli chodzi o dogadywanie oponentowi, utrudnianie mu życia i odbieranie chęci do gry. Finał NBA jest taką serią, w której znajdują się zespoły najbardziej pracowite i utalentowane. To one wyjaśnią miedzy sobą, komu należy się tytuł. Pierwszy mecz zdecydowanie wygrali Bulls, którzy wygrali 107:90. W zwycięstwu nie przeszkodził im świetny występ Kempa, który zapisał na swoim koncie 32 punkty:

To nie był wielki mecz Chicago, tyle że jeśli z nimi przegrywamy, to z nami jest jeszcze gorzej.

Do dziś trudno to wytłumaczyć, ale Byki w drugim meczu grały jeszcze gorzej niż w poprzednim, a widownia w United Center mogła być zadowolona tylko z wyniku. Ponownie po stronie gości szalał Kemp z 29 punktami, ale Sonics zeszli z parkietu pokonani. Nadzieja umiera ostatnia – Sonics czekały mecze u siebie, ale trzecia kolejna porażka w pewnym sensie wyjaśniła sprawę mistrzostwa, Bulls zwyciężyli 108:86.

Jordan, zdobywca 36 punktów, po dwóch słabszych meczach w jego wykonaniu, odzyskał wigor i w wywiadach zarzekał się, że Payton nie jest taki niebezpieczny, za jakiego chciałby uchodzić:

Rękawica? Nie miałem problemu z Rękawicą, nie miałem problemu z Paytonem. Miałem na głowie mnóstwo innych rzeczy.

Te słowa rozjuszyły Paytona do białości. Gdy wydawało się, że w Key Arena nastąpi koniec, Gary i Shawn dźwignęli Sonics z niebytu i dzięki ich wysiłkowi Ponaddźwiękowcy wygrali 107:86.

Payton nie pozostał dłużny Jordanowi, tłumacząc, że nie mógł do końca być sobą ze względu, na jakiego uraz się nabawił na samym początku serii:

Mogę tylko żałować, że nie zaopiekowałem się Jordanem wcześniej. Wcześniej nie kryłem go przez kontuzję łydki, a kiedy trener przesunął mnie do opieki nad nim, od razu zadziałało. Uważam, że gdybym grał przeciwko Jordanowi od początku, to my bylibyśmy w lepszym położeniu, niż obecnie jesteśmy.

Położenie Sonics poprawiło się jeszcze bardziej po piątym meczu. W Key Arena gospodarze ograniczyli Bulls do zaledwie 78 punktów. Payton powoli stawał się bohaterem, będąc ponownie najlepszym graczem na parkiecie, ograniczając Jordana i resztę.

Jordan czuł się coraz bardziej sforsowany agresywnie grającym i nakręconym Paytonem, który zaczynał wierzyć w powodzenie swojej misji:

Nie mogę mu dać nawet sekundy odpoczynku. Muszę być cały czas przy nim, męczyć go i męczyć aż go zamęczę. To jest do zrobienia, on słabnie, kiedy go przyciśniesz.

W szóstym meczu w United Center miało się wyjaśnić, czy seria zakończy się dzisiaj, czy Ponaddźwiękowcy przedłużą swoje nadzieje. Gary raz jeszcze wyszedł z siebie i nie dał żyć Jordanowi, pozwalając mu na zdobycie 22 punktów, samemu notując 19 oczek. Kemp dorzucił 18, Schrempf 23, ale zabrakło punktów rezerwowych – sześciu graczy uzyskało łącznie 11 punktów. Bulls od początku do końca kontrolowali wydarzenia boiskowe i wygrali 87:75. Mimo przegranej Payton nie tracił wojowniczego nastawienia i liczył na szybki rewanż:

Mam nadzieję, że za rok ponownie się zobaczymy. Jeśli Mike mówi, że nie dam rady go kryć i że nie da mi grać tak jak tego chcę – proszę bardzo, sprawdzimy.

Czas rozstania

Mało kto pomyślałby, że sezon 1996/97 będzie ostatnim dla duetu Payton-Kemp, choć już przed jego rozpoczęciem zapalały się lampki ostrzegawcze. Prowadzenie się Kempa uległo pogorszeniu, coraz częściej uciekał w alkohol, narkotyki i słodycze, co frapowało klubowych włodarzy. Ponadto Shawn czuł się poirytowany sytuacją z kontraktem Jima McIlvaine’a  – siedmioletnia umowa o wartości 34 mln dol. dla zawodnika co najwyżej drugoplanowego rozzłościła Kempa tak bardzo, że wziął sobie 22 dni wolnego, nie kontaktując się z nikim.

Ostatecznie wrócił do składu i wraz z Paytonem, przyczynił się do dobrego zwieńczenia rundy zasadniczej. Supersonics w play-offach na dzień dobry dostali Phoenix Suns. Nie stanowił on zbyt wymagającego wyzwania dla Kempa i Paytona, ale w pierwszym meczu u siebie musieli oni przełknąć gorzką pigułkę, gdyż Suns niespodziewanie wygrali 106:101.

Następnie, na mecze numer trzy i cztery Sonics pojechali do Phoenix i tam sensacja wisiała w powietrzu, Suns byli o włos od awansu do półfinału. Spotkanie numer cztery zakończyło się dogrywką, w której Ponaddźwiękowcy okazali się lepsi. W takich realiach lepiej sprawdza się opanowanie, chłodna głowa i doświadczenie, co nie było atutem młodego zespołu z Arizony, za to Payton i Kemp przerabiali już takie zagadnienia.

Zawodnicy Suns mieli nie do końca wesołe miny, ponieważ arbitry pozwalali na wiele rywalom, którzy nie patyczkowali się w twardej defensywie. Kiedy usłyszał to Gary Payton, odpowiedział stanowczo i zdecydowanie:

Może niektórzy powinni zmienić zawód, nie wszyscy muszą grać w kosza. Basket to nie jest miękka gra, jeśli jesteś za miękki, nie masz tu czego szukać. W okolicy gdzie dorastałem, tacy ludzie nie mieliby życia.

Piąty mecz kończył zmagania Seattle i Phoenix. Odbył się on w Key Arena, a doping i wrzawa na trybunach pomogła Sonics w zwycięstwie.

W półfinale Konferencji Zachodniej Supersonics zmierzyli się z Houston Rockets. Tutaj lepiej wypadały Rakiety z racji astronomicznej wręcz przewagi na pozycji centra. Perkins i McIlvaine nie mieli podjazdu do Hakeema Olajuwona.

Gary i Shawn jakimś nadludzkim wysiłkiem zdołali pokonać dwukrotnie drużynę z Teksasu. Najpierw na wyjeździe 100:94 i u siebie 99:96. Kemp rozegrał bardzo dobre zawody, zdobył 22 punkty i dał do zrozumienia, że w Houston wszystko jest możliwe:

Mieliśmy swoje kłopoty, ale staliśmy się wściekłymi psami. Cisnęliśmy, walczyliśmy i złamaliśmy Rockets. Gary i pozostali kumple z zespołu wytrzymali tę presję, ja udanie powstrzymywałem Olajuwona i mamy wyrównanie. Do Houston jedziemy z pozytywnym nastawieniem.

Prawdą jest, że fani dodają skrzydeł i to sprawdziło się w przypadku Sonics. Problem polegał na tym, że w siódmym meczu nie mogli na nich liczyć i ulegli Rakietom 91:96. Payton walczył, ale jego 27 punktów w końcowym rozrachunku nie pomogły.

Chwilę później Kempa w Seattle już nie było, został sprzedany do Cleveland. Cierpliwość władz się wyczerpała. Szybko pożałowali tego posunięcia, gdyż na miejsce Shawna przybył Vin Baker, który też nie wylewał za kołnierz, a nawet pił jeszcze więcej od swojego poprzednika. Coraz częściej mówiło się o zwolnieniu George’a Karla i nawet bardzo dobry wynik w postaci 61 zwycięstw w sezonie 1997/98 nie uchronił go przed utratą posady. Payton pozostał sam, a w trakcie sezonu 2002/2003 odszedł do Milwaukee Bucks – ze starych dobrych Sonics pozostały tylko wspomnienia.

Ponaddźwiękowcy zniknęli z koszykarskiej mapy świata w 2008 r. Staczali się niżej i niżej aż wreszcie nastąpił koniec. Żeby kontynuować tradycję, utworzono Oklahoma City Thunder. Kariery Paytona i Kempa potoczyły się dwojako – Gary osiągnął wszystko, zdobył upragnione mistrzostwo NBA i spełnił się jako koszykarz. Z kolei o losach Shawna nie wypada szerzej mówić. Nie udało mu się założyć mistrzowskiego sygnetu, próbował się zaczepić w kilku klubach w NBA  i w Europie, ale u schyłku swoich występów wyglądał depresyjnie. Wraz z Garym wynieśli koszykówkę na inny poziom i można było ich określać mianem pierwszych „Lob City”. Wygadany urwis i wyginający obręcze gigant, czyli Rękawica i Panujący stali się postaciami ikonicznymi NBA lat 90.

Autor: Marek Niewiadomy

Wspieraj PROBASKET

  • Robiąc zakupy wybierz oficjalny sklep Nike
  • Albo SK STORE, czyli dawny Sklep Koszykarza
  • Planujesz zakup NBA League Pass? Wybierz nasz link
  • Zarejestruj się i znajdź świetne promocje w sklepie Lounge by Zalando
  • Ogromne wyprzedaże znajdziesz też w sklepie HalfPrice
  • Zobacz czy oficjalny sklep New Balance nie będzie miał dla Ciebie dobrej oferty
  • Jadąc na wakacje sprawdź ofertę polskich linii lotniczych LOT
  • Lub znajdź hotel za połowę ceny dzięki wyszukiwarce Triverna


  • Subscribe
    Powiadom o
    guest
    7 komentarzy
    najstarszy
    najnowszy oceniany
    Inline Feedbacks
    View all comments