W opublikowanej kilka dni temu pierwszej części wywiadu z Danielem Puchalskim skupiłem się na kwestiach związanych z koszykówką młodzieżową. Część druga dotyczy za to głównie kariery zawodniczej.
Można dowiedzieć się choćby, dlaczego w opinii mojego rozmówcy przenosiny do Przemyśla nie były zbyt dobrą decyzją ze sportowego punktu widzenia, a także jakie były przyczyny spadku Przemyskich Niedźwiadków z ekstraklasy. Nie zabrakło kwestii okołoparkietowych – występu w filmie oraz w programie „Ekspedycja”. Zapraszam do lektury!
Autorem wywiadu jest Paweł Mirski, twórca bloga Nowe Refleksje.
W 1995 roku podpisał Pan kontrakt z Polonią Przemyśl, przychodząc z Wałbrzycha razem z trenerem Teodorem Mołłowem oraz Andrzejem Adamkiem i Romanem Rutkowskim. Czy to była dobra decyzja?
Może wielu zaskoczę, lecz patrząc z dzisiejszej perspektywy, to moje pojawienie się w Przemyślu było błędem. Przyszedłem z zespołu, który bez obcokrajowców, grając młodym składem, zajął czwarte miejsce w lidze, będąc rewelacją tych rozgrywek. Byłem uważany za perspektywicznego zawodnika, notowałem bardzo dobre statystyki. Trudno młodego człowieka podejrzewać o rozsądek, gdy dostaje ofertę z klubu, który właśnie został wicemistrzem Polski. Powinienem wiedzieć, że w zespole, w którym występowali pod koszem prezentujący wysoki poziom Amerykanie, będzie mi niezwykle ciężko się przebić. Mogłem nawet stawać na głowie, ale i tak nie wygrałbym rywalizacji z nimi. To nie był czas, aby siedzieć na ławce. Najważniejszym, czego wówczas potrzebowałem, była gra. W tamtym okresie zabiegał o mnie m.in. Śląsk Wrocław. Obecnie jak żart brzmi moje tłumaczenie trenerowi tej ekipy – Arkadiuszowi Konieckiemu, że wcześniej kilka lat walczyłem o utrzymanie w lidze, to jak już posmakowałem gry w play-off, chciałbym powalczyć o wyższe cele. Przypomnę, że właśnie w następnym sezonie wrocławianie, skazywani przez wielu na gorsze wyniki, zdobyli… mistrzostwo Polski. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że stawiający na młodych graczy Koniecki byłby idealnym szkoleniowcem dla mnie. Tę kwestię musiałby mi jednak wyjaśnić ktoś, komu ufałem. Taką osobą był wtedy trener Mołłow, który ściągnął mnie do Przemyśla, ponieważ potrzebował zmiennika na pozycje 4-5. Decyzje podejmowane przez młodego koszykarza są absolutnie kluczowe dla ich rozwoju. Można tutaj podać przykład świetnie poprowadzonej kariery Adama Waczyńskiego, który kilka lat występował w niżej notowanych klubach, ale potrafił podnosić swoje umiejętności i te wybory teraz doskonale procentują. Życie jest przewrotne i widocznie tak musiało być – o ile ze sportowego punktu widzenia mogę uważać, że ze względu na dużą konkurencję Polonia była wtedy ostatnim miejscem, do którego powinienem się przenieść, to nie można wszystkiego przekładać na sport. W sferze prywatnej ta decyzja była jak najbardziej słuszna – w tym mieście urodziły się moje dzieci, mieszkam tu do dzisiaj, mam przyjaciół, spełniam się zawodowo. Czyli pod tym względem nie mogę czegokolwiek żałować.
Czy zatem ma Pan satysfakcję ze zdobycia brązowego medalu w 1996 roku, co – jak się potem okazało – było największym sukcesem w Pana karierze?
To nie jest tak, że nie miałem poczucia udziału w grze. Nie grałem wiele, ale spełniałem swoją rolę rezerwowego. Czy jako drużyna mogliśmy osiągnąć więcej? Patrząc na to, jak obecnie wygląda „dorosły” basket w Przemyślu, brązowy medal w ekstraklasie to kosmiczny wynik, jednak mieliśmy – podobnie jak kibice – pewien niedosyt. Skończyliśmy fazę zasadniczą na drugim miejscu, w półfinale z Bobrami Bytom mieliśmy przewagę własnego parkietu. Dysponowaliśmy dość perspektywicznym składem, byliśmy na fali wznoszącej. W play-off wiele może się zdarzyć, mimo to ciężko było spodziewać się, że Mariuszowi Sobackiemu zdarzy się taka seria „trójek” w spotkaniu decydującym o awansie do finału, dzięki czemu ekipa z Bytomia odrobiła duże straty i wygrała. Cóż, klasowy zespół powinien być przygotowany na zagrożenie ze strony rywali. W Polonii akcenty były położone bardziej na ofensywę, co było o tyle zaskakujące, że w Wałbrzychu trener Mołłow przykładał większą wagę do obrony. Roman Rutkowski, który nigdy nie był tytanem obrony, nie poradził sobie z Sobackim. Pewne decyzje i sytuacje można oceniać dopiero po meczu. Czołówka ligi prezentowała wtedy wyrównany poziom, każdy mógł wygrać z każdym. Nie było klubu, który choćby dzięki ograniu na arenie europejskiej byłby na tyle mocny, aby „odskoczyć” reszcie stawki. Tak stało się dopiero w kolejnych latach w przypadku Śląska. Natomiast w Przemyślu zabrakło długofalowej koncepcji i konsekwencji w budowie drużyny, która mogłaby osiągnąć coś więcej.
W 1997 roku odszedł Pan z Polonii, kierując swoje kroki na obóz przygotowawczy Śląska. Nie dane było Panu zbyt długo trenować pod okiem Andreja Urlepa. Dlaczego?
Podpisałem nawet kontrakt z wrocławskim klubem, ale dałem się namówić na przenosiny do Sosnowca, gdzie miałem dużo większe szanse na grę. Tak rzeczywiście było, a Zagłębie okazało się wówczas rewelacją rozgrywek, zajmując czwarte miejsce. Pod względem koszykarskiego rozwoju to była jednakże kolejna chybiona decyzja, choćby z uwagi na osobę trenera, który nie gwarantował oczekiwanych postępów. Dużo więcej zyskałbym, gdybym został we Wrocławiu i nawet mając znacznie mniejsze możliwości występów, mógł chłonąć wiedzę przekazywaną przez Urlepa.
Po roku przerwy zdecydował się Pan na powrót do miasta nad Sanem. O ile w sezonie 1998/1999 udało się utrzymać w najwyższej klasie rozgrywkowej, to już w kolejnym doszło do jednego z najsmutniejszych momentów w Pana karierze. Jakie były przyczyny degradacji Polonii?
Była ogromna rotacja wśród obcokrajowców. Stał za tym przede wszystkim Tomasz Służałek, który w trakcie sezonu został ściągnięty do Przemyśla. Nie było żadnej systematyczności i konsekwencji w pracy treningowej, wszystko działo się od przypadku do przypadku, czyli przyjazdów kolejnych zawodników zagranicznych, często nieprzygotowanych do gry bądź o niskich umiejętnościach. Polskim zawodnikom pozostały role drugoplanowe – czuliśmy, że nie jesteśmy właściwie wykorzystywani. Podstawowym błędem, który zaważył na niepowodzeniu, było pozostawienie w decydującej fazie sezonu pięciu obcokrajowców, podczas gdy w meczowym składzie mogło figurować jedynie czterech. To całkowicie zabiło ten zespół. Gracze zagraniczni bardziej skupiali się na promowaniu siebie czy swoich rodaków. Trudno było oczekiwać, aby na treningach chorwacki rozgrywający Mladen Erjavec nie dogrywał piłek głównie do swojego rodaka – Mario Bosnjaka, tak aby to on, a nie jeden z koszykarzy zza oceanu znalazł się w składzie na najbliższy mecz. Pod koniec sezonu drużyna była w kompletnej rozsypce mentalnej, bez poczucia więzi, myśli przewodniej. Jako ciekawostkę powiem, że Erjaveca spotkałem kilka tygodni temu we Francji, gdzie prowadziłem reprezentację Polski U-16. Okazuje się, że były rozgrywający Polonii trenuje kadrę Chorwacji w tej kategorii wiekowej i jest w sztabie szkoleniowym seniorskiej reprezentacji, co jest na pewno dla niego dużym wyróżnieniem.
Karierę kontynuował Pan w Polonii, z roczną przerwą na grę w Instalu Białystok. Zespół na dobre ugrzązł w II lidze, która była już wówczas trzecim poziomem rozgrywkowym. Czy nie było możliwości awansu?
Kilka razy byliśmy w czołówce, lecz czegoś brakowało. Pojawiali się u nas ciekawi zawodnicy, choćby Darek Oczkowicz, który nadal utrzymuje wysoki poziom, wiosną awansując z klubem z Krosna do ekstraklasy. Z perspektywy czasu uważam, że awans niewiele by zmienił. Sytuacja organizacyjna klubu, która zmieniała się wyłącznie na gorsze, nie dawała gwarancji na zaistnienie w I lidze, ciągnąc drużynę w przepaść. Jeśli jesteśmy przy tym temacie, to zaznaczę, iż o nieistnieniu jakiejkolwiek długofalowej wizji klubu świadczy niezagospodarowanie w żaden sposób ogromnego potencjału, jaki był wśród przemyskiej młodzieży latach 90-tych. Skoro na WF-ie ciężko było namówić uczniów na grę w cokolwiek innego niż koszykówka, to czymś oczywistym byłby wysyp zespołów młodzieżowych, który powinien zaowocować dużą ilością perspektywicznych zawodników. W Polonii nie stworzono wówczas odpowiedniej piramidy szkoleniowej, co nie można określić inaczej jak wielkie zaniechanie, wręcz coś niewyobrażalnego. Dobre wyniki zostały w jakikolwiek sposób wykorzystane, nie stworzono trwałych podstaw. Nie mam tu na myśli tylko pracy z młodzieżą, lecz także choćby budowy hali. Nieco żartobliwie powiem, że… zostałem ja! Tutaj muszę przytoczyć pewien felieton redaktora Ryszarda Niemca, który po podpisaniu kontraktu z Polonią przeze mnie i dwójki innych zawodników z Wałbrzycha wyliczył, ile godzin zajęć sportowych dla młodzieży można byłoby przeznaczyć za pieniądze, jakie nasze sprowadzenie „kosztowało” klub. Po latach mogę stwierdzić nieco żartobliwie, ale adekwatnie do rzeczywistości, że pan Niemiec źle to oszacował, bo środki zainwestowane w ściągnięcie mnie do Przemyśla raczej się zwróciły.
W zasadzie przez całą swoją karierę miał Pan opinię boiskowego twardziela -zawodnika opierającego swoją grę przede wszystkim na fizycznej walce, budzącego respekt rywali, za to mniej finezyjnego czy wyszkolonego technicznie. Czy taka etykietka odpowiadała Panu? Czy może chciał zmienić Pan ten wizerunek?
Wychowałem się w środowisku, w którym sport rozumiany jest przede wszystkim jako walka o zwycięstwo. Niejako od zawsze chciałem być zawodowym sportowcem, ale późno okazało się, że tym sportem będzie koszykówka. Do Górnika trafiłem z małego klubu z mojej rodzinnej miejscowości położonej koło Wałbrzycha jako… biegacz narciarski. Gdy mając 15 lat, po raz pierwszy pojawiłem się w koszykarskiej hali, byłem wicemistrzem Polski w swojej kategorii wiekowej właśnie w biegach narciarskich. Moje przygotowanie fizyczne wyniesione z tej dyscypliny sportu okazało się bardzo pomocne w baskecie – w tamtych czasach ten element wyglądał inaczej niż obecnie. Dziś brzmi wręcz jak żart, że po roku treningów zadebiutowałem w ekipie mistrzów Polski. Miałem możliwość coraz dłuższych występów, zupełnie nie potrafiąc… grać w koszykówkę. To właśnie aspekt, który przekazuję swoim podopiecznym – nie jest ważne jak szybko zaczynasz grać, tylko jak długo się uczysz. W moim przypadku gra w ekstraklasie wykluczała uczenia się podstaw, co powinno mieć miejsce w drużynie kadetów. Miałem świadomość swoich braków przez wiele lat, próbując je nadrobić. Mam wrażenie, że nauczyłem się tej gry pod koniec swojej kariery. Jako sportowiec dawałem swojemu zespołowi wszystko, co najlepszego posiadałem, aby pomóc w odnoszeniu zwycięstw. Grałem twardo, ale było dla mnie oczywiste oddzielenie występów na boisku od spraw pozaboiskowych. Moi znajomi, przeciwko którym grałem, na ogół to rozumieli, chociaż niektórzy z trudem. Mój przyjaciel Adam Wójcik nieraz załamywał ręce, jak to jest możliwe, że staję się kimś innym wchodząc na parkiet. Co ciekawe – Adam nieraz przywozi do Przemyśla swoich 17-letnich bliźniaków, moich chrześniaków i zarzuca mi, że trenowani przeze mnie zawodnicy w ogóle… nie biją się, tylko grają bardziej technicznie. To paradoks, że naznaczony stereotypem wiecznie bijącego się koszykarza, staram się wyszkolić moich podopiecznych, aby preferowali całkiem inny styl. Uważam, że obie skrajności są niepotrzebne.
W 2000 roku wziął zagrał Pan epizod w filmie „Sześć dni Strusia”. Jak wspomina Pan to wydarzenie?
To była taka przygoda, do której namówił mnie wspomniany Adam Wójcik, grający tam jedną z głównych ról. Akurat byłem na studiach trenerskich w Warszawie, a zdjęcia były kręcone niedaleko stolicy. Była to okazja, aby spędzić z Adamem trochę czasu. Ciekawe było przyjrzenie się, jak to wszystko wygląda od drugiej strony, na ile trzeba być zawodowcem w dziedzinie, która pozornie wydaje się banalnie prosta, ale wcale taka nie musi być. Udział w tym filmie traktuję jako takie sympatyczne doświadczenie.
Rok później wystąpił Pan w programie TVN „Ekspedycja”, który zakończył się Pana wygraną.
Również całkiem przypadkowo tam trafiłem. Początkowo wszystkim wydawało się, że to będzie program podobny do tych w Discovery, gdzie przedstawiano szeroko rozumiany survival. W tym miejscu dodam, że moim drugim światem, w którym funkcjonuję równolegle z koszykówką, są góry. Staram się tam spędzać wolny czas, posiadam m.in. uprawnienia ratownika TOPR, uprawiam narciarstwo i wspinaczkę. Okazało się, że to był typowy program rozrywkowy – z perspektywy czasu może nie najgorszy, jednak dla mnie jako sportowca szczególnie trudny był brak jakichkolwiek zasad. Wszystko tak się ułożyło, że zostałem do końca, a finał, będący rywalizacją sportową, było mi dużo łatwiej wygrać. Nagrodą był samochód Subaru Forester, warty ok. 150 tys. zł.
Porozmawiajmy jeszcze chwilę o aktualnej sytuacji polskiego basketu. Czy uważa Pan, że sytuacja, jaką mieliśmy w ostatnim sezonie Tauron Basket Ligi, czyli dominację jednego klubu – Stelmetu Zielona Góra, jest dobrym zjawiskiem?
Na pewno lepiej, że tak się dzieje. Ten klub nie opiera się na jakiejś sporej przewadze budżetowej, a podstawowa różnica polega na stylu gry, który zaowocował także dobrymi wynikami Stelmetu w europejskich pucharach. Inne polskie zespoły mogą zyskać na rywalizacji z mistrzami Polski. Dobrym przykładem jest tutaj Rosa Radom – ta drużyna poczyniła naprawdę duże postępy, zmierzając pod względem stylu w kierunku wytyczonym przez Stelmet. Nieco inaczej wyglądała gra Anwilu Włocławek, lecz również jest oparta na dobrej defensywie. Ekipa z Zielonej Góry nie jest takim hegemonem, jak ma to miejsce w kilku innych ligach, gdzie mistrz posiada zdecydowanie wyższy budżet od konkurencji, ale – jak wspomniałem – podstawowa różnica polega po prostu na tym, że ten zespół lepiej gra. Taka sytuacja może mieć tylko i wyłącznie pozytywny wpływ na rozwój ligi.
W ubiegłym roku reprezentacja Polski prowadzona przez Mike’a Taylora odpadła w 1/8 finału Eurobasketu. Czy uważa Pan, że ta kadra może osiągnąć więcej?
Trudne pytanie, gdyż z jednej strony ta drużyna nie osiągnęła wyników na miarę swojego potencjału. Nie jest łatwo przewidzieć, czy kiedykolwiek wykorzysta ten potencjał. Przyczyny są różne, choćby względy personalne. Problemem jest nieumiejętność wykorzystania w jednym zespole Marcina Gortata i Macieja Lampe – ten fakt jest niezrozumiały, wręcz niewybaczalny. Takie kraje, jak Hiszpania czy Francja mają znacznie więcej graczy na takim poziomie. Tym bardziej szkoda, ponieważ można byłoby połączyć umiejętności tych zawodników z bardzo utalentowanym rocznikiem 1993. Trzeba zauważyć, że jest wiele reprezentacji prezentujących podobny poziom – w porównaniu do choćby Czech czy Gruzji nie mamy jakiejś przewagi. W takiej sytuacji podstawą wydaje się być zbudowanie teamu, czyli grupy ludzi walczących, idących w tym samym kierunku, wzajemnie się wspierających, tworzących dobrą atmosferę. Wówczas można zdziałać więcej od teoretycznie silniejszych rywali. Poza tym Gortat uparł się wykonywać w kadrze inne zadania niż te, do których jest predysponowany. W NBA doskonale spełnia się jako zawodnik drugiego planu, wykonujący mnóstwo pożytecznej pracy w obronie, tymczasem grając w reprezentacji czuje się zagubiony, próbując przejąć na siebie więcej zadań ofensywnych. Ponadto gra na obu kontynentach różni się w wielu aspektach, na co wpływ mają choćby przepisy.
Autorem wywiadu jest Paweł Mirski, twórca bloga Nowe Refleksje.