Heat z LeBronem, Bulls z Jordanem, czy Warriors z Durantem – historia najlepszej ligi świata zna wiele przykładów tzw. dream teamów. Trudno je stworzyć, a jeszcze trudniej utrzymać. Mogłoby się wydawać, że granie w szeregach faworyta do tytułu, u boku największych gwiazd NBA to spełnienie marzeń każdego koszykarza. Damian Lillard pokazuje nam, że to nieprawda.
W jednym z podcastów lider Blazers odniósł się do powszechnej w NBA pogoni za mistrzowskim pierścieniem. Niespełna 2 minuty starczyły koszykarzowi na pokazanie całego siebie. Przez Lillarda przemawia chęć samodzielnej odpowiedzialności za zespół, siła charakteru oraz miłość do koszykówki. Koszykówki, którą kocha ze wzajemnością.
Myślę, że widzimy wielu graczy zmieniających zespoły z powodu presji ze strony mediów. Zarysowują one pewien standard, że każdy liczący się koszykarz powinien mieć pierścień. Po to właśnie wielkie nazwiska podejmują decyzje o połączeniu sił, aby tworzyć tzw. super teamy. To jakby mówić, że Charles Barkley nie był wybitnym graczem, tylko i wyłącznie ze względu na to, że nie zdobył tytułu. Jak taka postawa ma nas mobilizować? Oczywiście każdy ma swoje priorytety. Ja osobiście nie mógłbym być członkiem tak skonstruowanego zespołu. Wolę za każdym razem wychodzić na boisko z poczuciem odpowiedzialności, spoczywającej na moich barkach. Wtedy mogę albo wygrać, albo przegrać. To jest prawdziwe piękno koszykówki. Jeśli wszyscy najlepsi zawodnicy byliby w tej samej drużynie, to jaki sens miałaby ta gra?
Więc nigdy byś nie dołączył do super zespołu? – zapytał redaktor.
Nigdy bym tego nie zrobił. Oczywiście nie mam wpływu na to czy moja aktualna drużyna zdecyduje się mnie gdzieś wymienić czy nie, ale gdybym miał wybór, moja decyzja byłaby nie zmienna. To nie jest dla mnie, żeby tak po prostu być.