Grający drugą noc z rzędu Los Angeles Lakers zostali sprowadzeni na ziemię przez grających bez kontuzjowanego Devina Bookera Phoenix Suns. Pogrążeni w ospałości i braku egzekucji po obu stronach podopieczni JJ’a Redicka ulegli przeciwnikom 108:125. W rzeczywistości pod koniec meczu jedyną rzeczą, która zdawała się dla nich liczyć, była seria LeBrona Jamesa z dwucyfrową liczbą punktów, która była niebezpiecznie blisko zakończenia. Ale czy naprawdę o to chodziło?
Największy gwiazdor Los Angeles Lakers wciąż zapisuje się w historii za każdym razem, gdy wychodzi na parkiet. Przede wszystkim – żaden inny zawodnik w historii NBA nie rozegrał w niej 23 sezonów. Chociaż LeBron James nadal potrafi zaprezentować przebłyski swojej wielkości, którą świat zna od ponad dwóch dekad, to jednak będący niecały miesiąc od swoich 41. urodzin koszykarz powoli zaczyna zdradzać oznaki wieku.
LBJ musiał opuścić pierwsze 14 meczów tego sezonu, dochodząc do siebie po ataku rwy kulszowej. Wrócił, zagrał cztery mecze, a w niedzielę, gdy jego koledzy mierzyli się z New Orleans Pelicans, znów nie pojawił się na parkiecie. Tu akurat zdaje się, że to sposób na zarządzanie wiekowym już zawodnikiem w obecnym sezonie – wspomniane wyżej problemy w połączeniu z wciąż dokuczającą mu kontuzją stopy powodują, że gdy Lakers grają dwa wieczory pod rząd, w jednym z nich James ma wolne.
Właśnie dlatego nie wystąpił w wygranym 133:121 starciu z Pels, lecz przeciwko Phoenix Suns już pojawił się na parkiecie. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że był to jeden z najgorszych występów Króla Jamesa od lat. Dość powiedzieć, że w ciągu pierwszych trzech kwart zapisał na swoje konto zaledwie sześć punktów, trafiając tylko 2/7 rzutów z gry. Ani on, ani jego koledzy nie byli w stanie powstrzymać rozpędzonych rywali, którzy korzystali na świetnej dyspozycji Dillona Brooksa (o nim więcej za chwilę) i Collina Gillespiego.
Największy gwiazdor Lakers był tymczasem wyraźnie niewidoczny, a gdy mecz wymykał się spod kontroli, wydawało się, że trener JJ Redick zamierza szybko zdjąć go z boiska. Zamiast tego 40-latek pozostał na parkiecie i na niespełna siedem minut przed końcem spotkania wreszcie osiągnął upragnione 10 „oczek”, trafiając step-back z dystansu i zmniejszając stratę do 21 punktów. Kilkadziesiąt sekund później zszedł z boiska i już na nie nie wrócił.
Rzecz jasna, internet zawrzał. Kibice dali wyraz swojemu niezadowoleniu w mediach społecznościowych, oskarżając LeBrona o to, że w drugiej połowie spotkania już tylko „nabijał statystyki” i oddawał nieprzemyślane rzuty, by tylko utrzymać swoją wynoszącą już
1 297 meczów i 6 905 dni passę z dwucyfrową strzelecką zdobyczą. Ostatni raz, gdy LBJ rzucił mniej niż 10 punktów? 5 stycznia 2007 roku. Jego Cleveland Cavaliers wygrali wówczas z Milwaukee Bucks 95:86, a sam zainteresowany zapisał na swoje konto osiem „oczek”, pięć zbiórek i dziewięć asyst.
Z jednej strony w tej krytyce jest jakaś logika. Już po „osiągnięciu celu” James oddał trzy niecelne rzuty w ciągu minuty, po czym szkoleniowiec zdecydował się zdjąć go z boiska. Z drugiej jednak strony chyba nie chodziło tu tylko o postawę tego jednego zawodnika, skoro, gdy jego drużyna, wchodząc w ostatnią część meczu, przegrywała różnicą 19 punktów, Redick zdecydował się posadzić na ławce na całą czwartą kwartę Lukę Doncicia, który akurat rozgrywał dobre zawody (38 punktów, 11 zbiórek i pięć asyst, ale też… dziewięć strat).
Sam James z kolei ostatecznie zakończył jedno z najgorszych spotkań w swojej karierze z 10 punktami (3/10 z gry), zerem zbiórek, trzema asystami i trzema stratami. Widać jednak, że od czasu powrotu po rwie kulszowej blisko 41-letni koszykarz mocno się męczy, notując najgorsze w karierze średnie – 15,2 punktu, 4 zbiórki i 7,2 asysty przy – jak na niego – przeciętnej skuteczności (46% z gry, w tym 31% z dystansu). Zresztą, co ciekawe, początkowo jego występ przeciwko Suns był niepewny, ale ostatecznie sam zdecydował się zagrać.
– To się nazywa starość. Wiesz o co chodzi. Budzisz się i nagle coś cię boli, chociaż poprzedniego wieczoru wszystko było w porządku – skomentował swoją obecną dyspozycję LBJ. Gdy został zapytany o przyczyny porażki z Phoenix, odparł: – Straty, punkty z kontrataków. Oczywiście, grając na własnym parkiecie przeciwko tak agresywnej obronie, nie możesz tracić tylu piłek. I to wszystko były praktycznie łatwe punkty po naszych stratach spowodowanych zasłonami. Nie tylko zabierali nam piłkę, ale od razu potrafili to zamienić na zdobycz punktową.
Wydaje się, że Suns po prostu poczuli w tym meczu krew (tudzież słabszą formę rywala) i postanowili to wykorzystać. Na przykład tuż przed przerwą kontratak wyprowadził wspomniany wcześniej Dillon Brooks, który wpakował piłkę do kosza ponad spóźnionym w obronie LeBronem. Zeskakując z obręczy, skrzydłowy przyjezdnych postanowił sprowokować przeciwnika. Spojrzał prosto na niego i wykonał przesadną wersję słynnego wzruszenia ramionami Jamesa.
– Jestem wojownikiem, człowieku. Nie przepadam za uśmiechami, chichotami i tym podobnymi rzeczami, więc po prostu pokazuję, że tu jestem. I wciąż rosnę w siłę – skomentował Brooks swój występ, który skończył z dorobkiem 33 punktów. Potem postanowił jeszcze wbić szpilkę rywalowi, mówiąc: – On lubi, gdy ludzie się przed nim kłaniają. Ja się nie kłaniam. Więc to albo go prowokuje, albo irytuje – jedno z dwóch.
Wracając jednak do Króla Jamesa, nawet jeśli jego wiek coraz bardziej zaczyna dawać o sobie znać, czterokrotny MVP niejednokrotnie już udowadniał, że należy mu się miejsce w panteonie najlepszych w historii. Czas pokaże, ile paliwa legenda NBA ma jeszcze w baku, ale on już nikomu niczego nie musi udowadniać. Jeśli natomiast będzie chciał pokazać, że ostatni występ był tylko wypadkiem przy pracy, najbliższa okazja nadarzy się w czwartek przy okazji meczu wyjazdowego z Toronto Raptors. O ile dwa dni odpoczynku wystarczą, by „stary” organizm zdołał się w pełni zregenerować. Tak czy inaczej, jego rekord jeszcze długo będzie bezpieczny.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!










