Zespoły z Nowego Jorku nadal nie mają dobrej prasy, będąc pod kreską bilansu 50% zwycięstw. Jednak o ile w przypadku drużyny z Madison Square Garden szukanie swojego stylu daje jako takie efekty i niedużą stratę do strefy playoffs, o tyle ekipa grająca w Barclays Center tkwi w głębokim marazmie.
Jak wiemy, poprzednia noc nie potoczyła się tak, jak powinna. Los Angeles Clippers mieli odnieść łatwe i przyjemne zwycięstwo, ustalając wynik na długo przed końcem spotkania, a 4 kwarta miała być ćwiczeniem zagrywek i czasem dla zawodników o małych minutach w rotacji. I prawie tak było, z tym tylko, że Brooklyn Nets ten trening przekłuli w 2 dogrywki i wygraną.
Zwycięzców sądzić się nie powinno, jednak ciężko nie zauważyć, że wygrana zespołu z Nowego Jorku była splotem czynników sytuacyjnych. Clippers są w trakcie pierwszej zapaści w sezonie, notując irracjonalne niemal wyniki, Sean Kilpatrick zagrał dotychczasowy mecz życia, a Brook Lopez zaczął trafiać zza łuku w najbardziej odpowiednim momencie. Sukces ten nie przesłonił jednak podstawowego pytania – dokąd tak naprawdę zmierzają Brooklyn Nets?
Po napływie gotówki od Michaiła Prochorowa, zarządzanie składem Nets przypomina trochę zabawę w NBA 2K. Sprowadzane są nazwiska dość znane, choć zazwyczaj już nieco przebrzmiałe, a gdy nie przynoszą spodziewanych efektów, przychodzi ich następna tura. Przed obecnym sezonem skala tych przedsięwzięć przeszła samą siebie, skład został przemodelowany prawie całościowo. Zarząd drużyny wydaje się nie mieć pomysłu na jakikolwiek rozwój tego zespołu, szukając na chybił – trafił pasujących do drużyny zawodników, którzy często nawet nie mają dostatecznej ilości czasu, by wypracować jakiś model wspólnej i spójnej gry.
Drastyczna zmiana personalna jest aż nadto widoczna na boisku – w tym sezonie nowojorska drużyna jest totalnie pogubiona, nie potrafi się zgrać. Widać to było choćby we wspomnianym meczu z Clippers – zacięta końcówka zaskoczyła chyba nawet samych Nets, którzy wydawali się nie mieć pomysłu na końcowe zagrania. Akcje ostateczne sprowadzały się do Kilpatricka na piłce, kozłującego do momentu, aż nie zdecyduje się rzucić. Brak tam podstawowego zrozumienia, punkty często forsowane są akcjami indywidualnymi, w obronie panuje chaos, stąd też wskaźnik zwycięstw poniżej 30%.
Widoki na przyszłość są ponure. Pokazywany na ekranie podczas meczu Prochorow wyrażał dobitną rezygnację, gdy Nets nie trafiali kolejnych rzutów w końcówce, mogących zapewnić szybszą wygraną. Z jego niecierpliwością i metodami, obecne wyniki drużyny mogą zwiastować kolejne wymiany prowadzące donikąd. W dodatku sukcesywnie zawodząc oczekiwania, Brooklyn skutecznie odstrasza potencjalnych zawodników, a wśród obecnych nie za bardzo jest kim handlować, by pozyskać gracza o charakterystyce game-changera.
Jasnym punktem pośród tej ciemności może okazać się rookie Isaiah Whitehead. Wybrany w połowie drugiej rundy, legitymuje się póki co średnimi 5.5 PPM, 3.1 APM, 2.5 RPM, jednak uwagę może zwracać głównie jego podejście do gry. Isaiah wychodzi z założenia, że kto pyta, nie błądzi i ze swoimi wątpliwościami zwraca się zarówno do współtowarzyszy, jak i doświadczonych point guardów z innych drużyn. Jak sam mówił, merytoryczne pytania zadawał zarówno Damianowi Lillardowi podczas meczu z Portland oraz swojemu imiennikowi z Bostonu podczas preseason. Taka pokora i uznanie autorytetu bardziej doświadczonych graczy, z jednoczesnym dążeniem do coraz lepszej gry i brakiem strachu w nauce od lepszych, mogą zwiastować ogromny rozwój zawodnika. Obyśmy tego doczekali, bo tym, w czym tkwić może nadzieja Nets, to gracz, na którym oprze się budowa drużyny, a który wspomoże w tej roli wysoce eksploatowanego Brooka Lopeza. Może wtedy klub z Brooklynu ujrzy punkt na horyzoncie, do którego zacznie zmierzać.
Tekst: Piotr Zach