Rynek transferowy praktycznie już wygasł (poza wczorajszym ruchem Bradley’a Beala), a wciąż nie rozstrzygnięto jeszcze kilku ważnych kwestii. Jedną z nich jest przedłużenie kontraktu Luki Doncicia przez Los Angeles Lakers. Dla Jeziorowców będzie to kwestia „być albo nie być”. Za rok bowiem cały zastęp klubów ma szansę przygotować miejsce w salary cap na zgarnięcie Doncicia z rynku.
Brian Windhorst z ESPN nie zawsze jest najlepszym informatorem, tzw. insajderem. Tym razem nie przyszedł jednak z żadną zakulisową pogłoską, a zwrócił uwagę na pewien ogólny fakt. Mowa o sytuacji Luki Doncicia w Los Angeles Lakers. Ta może być znacznie bardziej niejednoznaczna, niż nam się wydaje. Jeśli Luka będzie dostępny za rok, może się okazać, że – inaczej niż w tym roku – znajdzie się mnóstwo klubów z gotówką do wydania:
– Jeśli Luka Doncic nie podpisze przedłużenia, może być w przyszłe lato wolnym agentem. Znajdzie się wówczas ponad 10 ekip, które będą miały miejsce w salary cap. Jeśli Luka nie podpisze, to zobaczymy kilka ekip wykonujących różne manewry, żeby sobie to miejsce w salary otworzyć – zauważa Brian Windhorst na antenie ESPN.
Tak jak zauważa Windhorst, jest wiele ekip, które nie siedzą na gwarantowanych kontraktach i mogą mieć za rok sporo gotówki do wydania. Milwaukee Bucks mogą mieć sporo kasy – zwłaszcza w przypadku odejścia Giannisa Antetokounmpo (ale nie tylko). Sporo pieniędzy mogą przygotować też takie kluby jak Chicago Bulls, Brooklyn Nets, Utah Jazz, Detroit Pistons, czy Washington Wizards. Jasne – nie każdy z tych kierunków będzie dla Doncicia interesujący. Sęk jednak w tym, że Lakers muszą zrobić wszystko, żeby podpisać z Luką przedłużenie jeszcze w te wakacje, bo jeśli nie, będą mieli za rok wielu rywali w walce o niego.
– Nie oczekiwałbym, że stanie się to wcześnie w offseason. Luka będzie grał w reprezentacji tego lata. Nie wariujmy, jeśli nie usłyszymy o jego przedłużeniu do września – uspokaja Windhorst w temacie przedłużenia Doncicia z Lakers.
Otwarcie sobie przestrzeni w salary cap, czy szerzej – budowanie drużyn poprzez podpisywanie gwiazd dzięki miejscu w salary cap – staje się w NBA coraz trudniejsze. Dużo piszemy w ostatnim czasie o nowym zestawie regulacji związanych z drugim apronem, którego kluby panicznie boją się przekroczyć. Pojawia się jednak kolejny czynnik, który paraliżuje ruchy generalnych managerów. Także zwraca na niego uwagę Brian Windhorst, tym razem w podcaście Hoops Collevtive. Mowa o zaskakująco powoli rosnącym salary cap. Dokładnie rzecz ujmując o nieprzesadnie optymistycznych projekcjach.
Umowa CBA reguluje to, jak bardzo może podnieść się poziom salary cap z roku na rok. Liga ogranicza wzrost salary do 10% rocznie, żeby uniknąć sytuacji, w której sumy kontraktów urosną skokowo i sparaliżują rynek. W ostatnich latach poziom płac rósł o te maksymalne 10% rocznie. Wydawało się to oczywiste, biorąc pod uwagę podpisaną niedawno rekordową umowę telewizyjną, drastycznie zwiększającą zarobki ligi. Inaczej ma być jednak przed sezonem 2026/27. Jak wynika ze wstępnych prognoz, za rok salary ma wzrosnąć nie o 10%, a tylko o 7%.
W liczbach całkowitych nie jest to ogromna różnica. Oznacza ona, że salary cap na sezon 2026/27 wynieść ma „tylko” 165 mln, zamiast 170 mln dolarów. To, co wystraszyło managerów, to jednak tendencja – przy rekordowej umowie telewizyjnej, suma pieniędzy do wydania ma wzrosnąć mniej, niż o wartość maksymalną.
Według Briana Windhorsta, to właśnie te pesymistyczne prognozy przedstawione około dwóch tygodni temu mają być jednym z powodów, dla których rynek transferowy nagle drastycznie się zatrzymał. Jasne – dostępne nie są już topowe nazwiska, ale impas w sprawie takich zawodników jak Jonathan Kuminga, Quentin Grimes czy Josh Giddey, może zastanawiać. Każdy z wymienionych jest zastrzeżonym wolnym agentem. Każdy z nich – przy bardziej optymistycznym rynku – byłby łakomym kąskiem w sign and trade. Tymczasem w sprawie każdego z nich głucha cisza. Kluby boją się wychylić.