New York Knicks przeszli do historii, pokonując Boston Celtics i po latach wracając do finałów konferencji. Ostatni raz, gdy drużyna z Wielkiego Jabłka dotarła w play-offach tak daleko miał miejsce już ćwierć wieku temu, gdy wciąż aktywnym zawodnikiem był Rick Brunson, ojciec Jalena. Otwartym pytaniem wciąż pozostaje jednak, czy gdyby w pełni formy był Kristaps Porzingis, a poważna kontuzja nie wykluczyła z gry Jaysona Tatuma, losy serii nie mogłyby potoczyć się inaczej.
Tego jednak już się nie dowiemy, ale z pewnością absencja jednej z największych gwiazd stanowiła olbrzymią przeszkodę dla podopiecznych Joe Mazzulli. Przypomnijmy: Jayson Tatum doznał urazu w końcówce czwartego meczu przeciwko New York Knicks, gdy nagle, bez kontaktu z którymkolwiek z rywali, upadł na parkiet Madison Square Garden.
Właściwie od razu widać było, że to może być coś poważnego. 26-letni skrzydłowy nie był w stanie zejść z boiska o własnych siłach, a do szatni został odwieziony na wózku. Najgorsze z możliwych wieści przekazał niedługo Shams Charania: zerwane ścięgno Achillesa, co oznaczało przedwczesny koniec obecnego sezonu i długą, być może nawet trwającą około rok, przerwę. O szczegółach pisaliśmy już między innymi w tym miejscu.
Co zaskakujące, internauci szybko wychwycili pewną nieoczekiwaną zależność, a przedstawiający ją filmik zdobył wielką popularność w mediach społecznościowych. Użytkownik portalu X, niejaki Jason Good z Minneapolis zauważył, że uraz Tatuma miał miejsce w czwartej kwarcie, gdy zegar wskazywał dokładnie 3:08 do końca meczu. Podobnie sprawa się miała w kwietniu 2013 roku, gdy ścięgno Achillesa zerwał Kobe Bryant. Udostępnione materiały przedstawiają, że nieżyjąca już legenda Los Angeles Lakers doznała kontuzji dokładnie w tym samym momencie spotkania przeciwko Golden State Warriors.
Rzecz jasna, są pewne minimalne różnice. Na przykład uraz Bryanta przydarzył się na sekundę lub dwie zanim zegar zatrzymał się na 3:08 do końca meczu. Poza tym on uszkodził ścięgno w lewej nodze, podczas gdy Tatum – w prawej. Cały ten – mimo wszystko trudno to nazwać inaczej – zbieg okoliczności jest jednak interesujący. I nie chodzi tu nawet o fakt, że zawodnik Boston Celtics nigdy nie ukrywał, że jest fanem starszego kolegi po fachu, ale o tym za chwilę.
Obaj koszykarze przed odniesieniem kontuzji byli eksploatowani niemal do granic możliwości. Tatum na przykład w trwających play-offach tylko raz (30 kwietnia w kończącym serię spotkaniu z Orlando Magic) spędził na parkiecie mniej niż 35 minut. Już w w półfinale Wschodu, gdy rywalami byli Knicks, w każdym z czterech meczów grał po co najmniej 40 minut. Tyle dokładnie czasu dostał od trenera Mazzulli w swoim, jak dotąd, ostatnim występie, w którym zdołał zanotować 42 punkty (16-28 z gry, 7-16 za trzy), osiem zbiórek, cztery asysty, cztery przechwyty i dwa bloki.
Podobnie rzecz się miała z Bryantem. Gdy Lakers walczyli o ósme – ostatnie – miejsce dające awans do fazy play-off, a w dodatku mieli problem z kontuzjami, w każdym meczu grał niemal pełne 48 minut. Do kontuzji doszło w przegranym ostatecznie starciu z Warriors, gdy Kobe miał za sobą siedem pełnych kwart z rzędu i przynajmniej 40 minut gry w siedmiu kolejnych meczach, a więcej od niego w całej lidze grał tylko debiutant z Portland Trail Blazers, niejaki Damian Lillard.
Co ciekawe, na jakieś 10 dni przed feralnym spotkaniem menedżer Jeziorowców, Mitch Kupchak, rozmawiał ze swoim zawodnikiem na temat nadmiernego czasu gry, jednak sam Bryant nalegał, by grać tak dużo, właśnie ze względu na walkę o play-offy. Black Mamba był fizycznym fenomenem, jednak jego już 34-letni organizm najwidoczniej nie wytrzymał takiego obciążenia i w końcu powiedział „dość”. Już wcześniej w dniu pechowego meczu Kobe narzekał na ból w kontuzjowanej lewej nodze, jednak zdecydował się grać dalej. Jak się skończyło – wszyscy wiemy.
Wracając jednak do meritum, Tatum niejednokrotnie otwarcie mówił, że Bryant był jego idolem już od czasów dzieciństwa. Tym bardziej szczęśliwy musiał być, gdy po wejściu do NBA w 2017 roku miał okazję potrenować ze swoim ulubieńcem, czy może wręcz można powiedzieć – mentorem. Jakby tego było mało, w 2022 roku, przed decydującym o awansie do Finałów NBA siódmym meczem przeciwko Miami Heat, Jayson wysłał do nieżyjącego od przeszło dwóch lat Bryanta wiadomość tekstową mówiącą: „Dzisiaj gram dla ciebie”. I rzeczywiście, spisał się wtedy znakomicie, zapisując na swoje konto 26 punktów, 10 zbiórek, sześć asyst i dwa bloki.
Jedną rzecz trzeba sobie jednak wyjaśnić. Cała sytuacja to tylko zbieg okoliczności, a Tatum, mimo uwielbienia dla swojego idola i nierzadko okazywanych prób prezentowania jego stylu na parkiecie, nie był, nie jest i nigdy nie będzie nowym Bryantem. Nie chodzi tu nawet o osiągnięcia – czy to drużynowe, czy indywidualne. Jayson jest dobrym zawodnikiem, ale … no właśnie, tylko dobrym. Kobe natomiast – chociaż pod żadnym względem nie był ideałem – to gracz jeden na milion. Ikona, której następcy możemy się już nie doczekać. Porównywanie obu zawodników zakrawa więc nie tyle o przesadę, co wręcz brak szacunku dla dziedzictwa legendy Lakers.
Nie należy też jednak nic odbierać zawodnikowi Celtics. Chociaż wszystko wskazuje na to, że opuści większą część kolejnego sezonu, to ma dopiero 27 lat i jeszcze sporo gry przed nim. Ma czas, by po zaleczeniu kontuzji, postarać się przynajmniej nawiązać do osiągnięć sławniejszego kolegi. Z pewnością postać Bryanta będzie mu towarzyszyć w myślach podczas długiego i żmudnego procesu rehabilitacji i powrotu do zdrowia. Jedno jest pewne – Tatuma jeszcze na boisku zobaczymy, a może i poza nim znów będzie „wcielał się” w swoich idoli, do których należy nie tylko Kobe.
Czy wiesz, że PROBASKET ma swój kanał na WhatsAppie? Kliknij tutaj i dołącz do obserwowania go, by nie przegapić najnowszych informacji ze świata NBA! A może wolisz korzystać z Google News? Znajdziesz nas też tam, zapraszamy!