Zdobycie mistrzostwa NBA to często niepowtarzalny wyczyn, przez niektórych porównywalny do stania się najlepszym na świecie, choć akurat amerykański sprinter Noah Lyles mógłby mieć w tej sprawie inne zdanie. Większość koszykarzy nigdy nawet nie doświadcza takiej szansy, ale są i tacy, którzy mają na koncie kilka tytułów, także zdobytych z różnymi drużynami. Jednym z nich jest Danny Green.
37-letni weteran to jeden z zaledwie czterech – obok Roberta Horry’ego, Johna Salleya i samego LeBrona Jamesa – zawodników, którzy mieli szczęście zdobyć mistrzostwo NBA trzykrotnie, za każdym razem z inną ekipą. W przypadku Danny’ego Greena miało to miejsce w latach 2014 (San Antonio Spurs), 2019 (Toronto Raptors) i 2020 (Los Angeles Lakers). Tytułu numer cztery nie będzie. Koszykarz, który w ubiegłym sezonie zaliczył zaledwie dwa występy w barwach Philadelphia 76ers, po 15 latach spędzonych w najlepszej lidze świata zdecydował się zawiesić buty na kołku.
– Wiedziałem, że ten dzień w końcu nadejdzie. Moje życie przez lata kręciło się wokół tej gry, dzięki której mogłem zobaczyć niemal cały świat i poznać niesamowitych ludzi. To była niesamowita podróż. Jestem podekscytowany kolejnym rozdziałem w moim życiu i z niecierpliwością czekam na możliwość podjęcia nowych wyzwań – poinformował były już koszykarz za pośrednictwem swoich mediów społecznościowych.
Trzeba przyznać, że jego początki w lidze – delikatnie mówiąc – nie napawały optymizmem. W 2009 roku został wybrany z numerem 46. draftu przez Cleveland Cavaliers, jednak w Ohio więcej uwagi zwracały jego tańce przy linii bocznej z LeBronem, z którym zresztą się zaprzyjaźnił, niż któryś z zaledwie 20 występów na parkietach NBA. Przed rozpoczęciem drugiego sezonu Green został zwolniony i związał się ze Spurs, którzy… po tygodniu podziękowali mu za współpracę. Dobre występy w D League (obecnie G League) sprawiły, że Danny otrzymał kolejną szansę od ekipy Ostróg i wycisnął z niej maksimum.
Wprawdzie nigdy nie należał do grona najwybitniejszych koszykarzy, ale stał się wzorem do naśladowania dla aspirujących graczy drugoplanowych. Doskonale wszedł w rolę następcy Bruce’a Bowena i szybko udowodnił, że może stać się ważnym elementem rotacji. W swoich najlepszych latach był perfekcyjnym zawodnikiem typu „three-and-D”, który zapewniał Spurs niezawodne rzuty z dystansu i obronę na poziomie All-NBA. Gdy w 2013 jego drużyna niemal sięgnęła po mistrzostwo, trafiając aż 27 „trójek” ustanowił rekord Finałów. Rok później nie było już mocnych na podopiecznych Gregga Popovicha.
Po odejściu z Teksasu w wymianie do dziś uważanej za co najmniej kontrowersyjną Green przez dwa sezony z rzędu trafiał do drużyn, które z nim w składzie wchodziły na ligowy szczyt. Miał niebagatelny wpływ w zdobycie tytułów przez kolejno Raptors i Lakers, co sprawiło, że znalazł się elitarnym gronie swoistych ligowych rekordzistów. Niestety, na horyzoncie widniał już początek końca jego kariery.
Wszystko zaczęło się od momentu transferu do 76ers w 2020 roku. Obecność tak doświadczonego gracza scaliła pierwszą piątkę drużyny, ale kłopoty zaczęły się już w drugiej rundzie fazy play-off, gdy kontuzja łydki wyeliminowała Greena z udziału w serii z Atlanta Hawks, co zaowocowało porażką popularnych Szóstek. Jakby tego było mało, w drugim sezonie, po kolizji z… Joelem Embiidem Danny zerwał więzadła krzyżowe. W Mieście Braterskiej Miłości dłużej miejsca nie zagrzał.
Po tak poważnej kontuzji nie potrafił już wrócić do odpowiedniej formy, o czym świadczy fakt, że w ostatnich dwóch sezonach, w których reprezentował barwy trzech drużyn (Memphis Grizzlies, Cavaliers i ponownie 76ers) zaliczył łącznie… 13 występów. Po zakończeniu kariery jego licznik spotkań rozegranych w NBA stanął na 832, w których średnio zdobywał 8,4 punktu, 3,4 zbiórki oraz 1,5 asysty. Trafiał 42,1% wszystkich rzutów z gry, w tym aż 40% z dystansu.
Czy jednak postać byłego już koszykarza można nazwać jednowymiarową? Z całą pewnością nie i nie tylko dlatego, że jako „zwierzątka domowe” hodował… węże. Green był niesamowitym obrońcą w szybkim ataku, z wyjątkową zdolnością do blokowania rzutów. Po niezbyt obiecującym początku nie tylko się nie poddał, ale wręcz doprowadził swoje mocne strony do perfekcji, stając się wzorem do naśladowania dla takich graczy, jak Desmond Bane czy Royce O’Neale. 37-latek nigdy nie był gwiazdą wielkiego formatu, jednak niemal frazesem stało się stwierdzenie, że w drużynie „brakuje takiego zawodnika jak on”, by zrobić kolejny krok naprzód. Z pewnością będzie go brakowało na parkietach NBA.
Nie przegap najnowszych informacji ze świata NBA – obserwuj PROBASKET na Google News.