Stephen Curry to jeden z nielicznych przykładów zawodnika, zwłaszcza w obecnych czasach, który całą karierę w NBA spędził w jednej drużynie. Dziś 36-latek śmiało może być już nazywany żywą legendą Golden State Warriors. Tymczasem okazuje się, że… wcale nie musiał do nich trafić. Gdyby nie pewna rozmowa telefoniczna, być może dziś byłby w zupełnie innym miejscu.



Stephen Curry do NBA dołączył w drafcie 2009 roku i aż do dziś reprezentuje barwy jednej tylko drużyny – Golden State Warriors. Choć 36-latek wciąż jest aktywnym graczem, już teraz jest numerem jeden na historycznych listach organizacji w wielu różnych statystykach. Ponadto to rekordzista ligi pod względem liczby celnych rzutów za trzy, których trafił już ponad 3,700. Można się jednak zastanawiać co by się stało, gdyby na początku swojej kariery znalazł się w innym środowisku niż to, z którym spotkał się z San Francisco w stanie Kalifornia.

Być może to pytanie do dziś zadają sobie w Minnesota Timberwolves. Przez ostatnie półtorej dekady organizacja z Minneapolis nierzadko była obiektem kpin z racji faktu, że choć w 2009 mieli aż dwie szanse na wybór Stepha, nie zdecydowali się na to. Do Leśnych Wilków w tym drafcie należały picki numer pięć i sześć, z którymi wybrali dwóch innych rozgrywających – Ricky’ego Rubio oraz Jonny’ego Flynna. Pierwszy z nich jeszcze się obronił. Drugi, choć dobrze zaczął (81 meczów w pierwszym składzie i średnie na poziomie 13,5 punktu, 2,4 zbiórki, 4,4 asysty i 1,0 przechwytu w pierwszym sezonie), głównie z powodu kontuzji pożegnał się z ligą już po trzech latach.

Najciekawsze, że w Minneapolis mieli chrapkę na ściągnięcie do siebie absolwenta Davidson. Czemu więc się nie zdecydowali? Być może głównym czynnikiem w tej sytuacji okazała się pewna rozmowa telefoniczna, którą przedstawiciel Timberwolves odbył z ojcem koszykarza, również byłym zawodnikiem NBA.

Miałem również telefon z Minnesoty z pytaniem o możliwość wyboru [Stepha] w drafcie. Powiedziałem im: „Proszę, nie. Proszę, nie.”. Rozmawiałem wówczas z [byłym asystentem trenera Timberwolves] JB Bickerstaffem. W odpowiedzi usłyszałem: „OK, nie weźmiemy go.” Dotrzymali słowa. [Timberwolves wybrali] z sąsiednimi numerami dwóch innych rozgrywających – powiedział Dell Curry za pośrednictwem NBC Sports Bay Area.

W tym momencie może nasuwać się pytanie dlaczego Curry senior nie chciał, by jego potomek trafił do Minneapolis. Odpowiedzi nie trzeba długo szukać. Steph i Dell niedawno rozpoczęli publikację swojego podcastu o nazwie Heat Check. W jednym z odcinków omawiali dni poprzedzające draft z 2009 roku. Były gracz między innymi Charlotte Hornets ujawnił wówczas, że chciał odwieść Timberwolves od wyboru jego syna, ponieważ zdecydowanie bardziej widział go w New York Knicks, którzy wybierali z numerem ósmym.

Jak się okazuje, podobną rozmowę do tej, którą odbył z Bickerstaffem, Dell odbył również z ówczesnym szkoleniowcem Warriors, Donem Nelsonem. Najbliższa przyszłość pokazała, że ten szczwany lis nie dał się przekonać i to właśnie ekipa z San Francisco zapewniła sobie usługi Stepha, co trwa do dziś. Obecnie chyba nawet Curry senior nie żałuje, że syn nie trafił do Nowego Jorku. Kto wie, jak wtedy mogłaby się potoczyć jego kariera. Sytuacja może być idealnym odzwierciedleniem przysłowia mówiącego, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.

Wspieraj PROBASKET

  • Robiąc zakupy wybierz oficjalny sklep adidas.pl
  • Albo sprawdź ofertę oficjalnego sklep Nike
  • Zarejestruj się i znajdź świetne promocje w sklepie Lounge by Zalando
  • Planujesz zakup NBA League Pass? Wybierz nasz link
  • Zobacz czy oficjalny sklep New Balance nie będzie miał dla Ciebie dobrej oferty
  • Jadąc na wakacje sprawdź ofertę polskich linii lotniczych LOT
  • Lub znajdź hotel za połowę ceny dzięki wyszukiwarce Triverna




  • Subscribe
    Powiadom o
    guest
    2 komentarzy
    najstarszy
    najnowszy oceniany
    Inline Feedbacks
    View all comments