Grant Hill zdobył z drużyną Uniwersytetu Duke’a dwa tytuły NCAA w 1991 i 1992 roku. Przed draftem do NBA szukał odpowiedniego sposobu na pokierowanie swoją dalszą karierą. Zawodnik Blue Devils planował rozpocząć przygodę z najlepszą koszykarską ligą świata z wysokiego C i w pełni wykorzystać posiadany potencjał, o czym wspomniał w książce „Grant Hill. Gra. Autobiografia”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN i już dziś ma oficjalną premierę.
Autobiografia Granta Hilla jest dostępna na https://bit.ly/hill-autobiografia
Fragment książki:
Kiedy zbliżał się draft, wciąż myślałem o marketingu. Do momentu mojego dołączenia do drużyny Duke było dobrym programem, a dzięki naszym pamiętnym meczom i utrzymywaniu przez nas stale wysokiego poziomu stał się jednym z najlepszych w kraju. Momentami uświadamiałem sobie, że program generował milionowe zyski, które szerokim łukiem omijały graczy. Uzmysławialiśmy sobie to w niespodziewanych momentach, na przykład kiedy Brad Davis drażnił się z futbolistami, twierdząc, że to dzięki koszykówce uczelnia zarabia miliony, albo kiedy pewnego razu próbowałem kupić swoją koszulkę dla taty i nie było mnie na nią stać. Nie zdarzało się to często, ale te chwile pozostawały w pamięci. Te kwestie nie zepsuły jednak mojego doświadczenia uniwersyteckiego ani powstałych wtedy więzi.
Gdzieś między pokazowymi meczami Coach K organizował kolację dla seniorów w University Club, żeby pożegnać się z naszym rocznikiem. Jechaliśmy windą niemal do nieba, do restauracji położonej na najwyższym piętrze wysokiego budynku, z którego rozciągał widok na panoramę Durham i Chapel Hill.
Pani K namawiała nas wówczas, żebyśmy cieszyli się ze swoich osiągnięć.
– Ze stu trzydziestu meczów, które rozegrał wasz rocznik, sto dwadzieścia cztery były pokazywane przez krajową telewizję – powiedziała. – I to w godzinach najwyższej oglądalności.
Może żyłem w bańce przez te cztery lata, nieświadomy popularności, jaką cieszyło się Duke. Perspektywa Pani K uświadomiła mi, jaką popularnością cieszyła się nasza drużyna – byliśmy niemal jak gwiazdy pop. Ludzie krzyczeli i szukali uwagi Christiana Laettnera, który dla nastolatków był prawdziwym idolem.
Te rozważania zaczęły kształtować moją wizję tego, jak zamierzam wkroczyć do NBA – jako ktoś znany. Zacząłem naprawdę doceniać, jak wiele osiągnąłem w ciągu tych czterech lat. Dużo więcej niż większość koszykarzy uniwersyteckich. Chciałem, żeby ludzie dostrzegli moje przejście na zawodowstwo. Czułem, że Laettner zmarnował szansę na spieniężenie swojej uniwersyteckiej popularności po przejściu na zawodowstwo. Wątpię, żeby jakikolwiek inny debiutant dołączył do ligi z wyższym wskaźnikiem rozpoznawalności niż on. Grał przecież w czterech turniejach Final Four, był częścią Dream Teamu i gościem w talk-show Arsenio Halla. Magazyn „People” uznał go za jednego z pięćdziesięciu najpiękniejszych ludzi na świecie. Zanim sami nakleiliśmy swoje twarze na tanie koszulki, jego pojawiła się na okładce „GQ”. Był dosłownie wszędzie. Był królem życia.
Laettner notował przyzwoite liczby przez pierwszych kilka lat w NBA. Wybrany razem z nim w drafcie Shaquille O’Neal nakrył go jednak czapką pod względem gry czy charakteru. Dodatkowo Laettner był schowany w Minneapolis, na jednym z najmniejszych rynków NBA. Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem, ale z daleka wyglądało to tak, jakby był zmęczony rozpoznawalnością i sławą.
Na studiach nie wspiąłem się na ten sam szczyt popularności co Laettner. Nikt tego nie zrobił. Dzięki Pani K mogłem jednak bardziej docenić wpływ gry dla Duke na mój marketingowy potencjał. Zupełnie wtedy nie wiedziałem, jak spieniężyć swoją sławę, ale miałem nadzieję, że uda mi się to rozgryźć.
Każdy z czwartoroczniaków – ja, Tony i Marty – pragnął zawodowo grać w koszykówkę. Na kolacji trener mówił do wszystkich, a potem, w różnych momentach, rozmawiał z nami indywidualnie. Nie przypominam sobie, żebyśmy uprzednio poruszali temat gry w NBA z Coachem K, chociaż obydwaj wiedzieliśmy, że taki miałem długoterminowy cel. Teraz przekazał mi, że podczas rozmów z przedstawicielami drużyn NBA, które przeprowadził, każdy z nich wypowiadał się o mnie w samych superlatywach.
Zapytał, czy postanowiłem już, kto będzie mnie reprezentować. W trakcie mojego ostatniego sezonu czułem, że krążą wokół mnie agenci. Nie zaszło jednak nic nielegalnego czy zakazanego. Przyjaźniłem się z Charlesem Whitfieldem, z którym połączyła nas miłość do muzyki. Charles studiował na North Carolina Central University, a jego brat, Fred, był zastępcą superagenta Davida Falka. Reszta agentów, których poznałem, nie próbowała zakumplować się ze mną tylko dlatego, że byłem fajnym gościem. Jeden z nich praktycznie przeniósł całą rodzinę do Durham i stale kręcił się przy budynku, w którym mieszkałem.
Wiedzieli, że podczas sezonu nie będą interesowały mnie żadne rozmowy. Natomiast kiedy rozgrywki się zakończyły, tamy puściły i jak najszybciej musiałem zadecydować, kto będzie mnie reprezentował.
Z niektórymi z nich odbyłem przedwstępne rozmowy. Spotkanie z Davidem Falkiem zakończyła propozycja rozmowy z jego najważniejszym klientem, Michaelem Jordanem.
Zadzwoniłem do Jordana o wyznaczonej porze ze swojego land cruisera, w przerwie od podpisywania plakatów i podczas drogi na kolejny mecz pokazowy. Był w hrabstwie Lang, w położonym w Alabamie Birmingham. Jordan niedawno zakończył karierę koszykarską i postanowił grać w baseball. W tle słyszałem kakofonię piłek odbijanych od drewnianych kijów.
– Słucham?
To naprawdę był Michael Jordan! Rozpoznałbym ten baryton wszędzie, nawet pod wodą, a co dopiero przy akompaniamencie piłek baseballowych. Tak, już grałem przeciwko niemu, ale to była inna interakcja. Tym razem był zainteresowany moją przyszłością. Wszyscy w aucie powstrzymywali ekscytację, a ja uciszałem ich, kiedy Jordan wyjaśniał plusy podpisania umowy z Falkiem.
– Celuj wysoko – doradził.
O książce:
Detroit Pistons, wyzwanie rzucone Jordanowi i tragiczna kontuzja. Wspomnienia legendy NBA lat 90.
Zawsze miał talent. W ciągu czterech lat spędzonych na Uniwersytecie Duke poprowadził drużynę do pierwszego w historii uczelni mistrzostwa NCAA, obrony tytułu i wicemistrzostwa. Gdy dołączył do Detroit Pistons, stał się jednym z najlepszych graczy w NBA. Był pierwszym zawodnikiem, który rzucił wyzwanie Michaelowi Jordanowi nie tylko jako najlepiej zarabiającemu koszykarzowi w lidze, ale i jako marce. Odrzucił ofertę Nike na rzecz tej złożonej przez Filę, a niedługo później Method Man i Tupac Shakur nosili jego buty.
W książce Grant Hill szczerze pisze o kruchości sportowej kariery i izolacji spowodowanej rosnącą sławą. Rodzice, przyjaciele, a także miłość jego życia – piosenkarka Tamia – sprawili, że woda sodowa nigdy nie uderzyła mu do głowy. Żona i dwie córki były dla niego opoką, gdy brutalna i tajemnicza kontuzja zagroziła jego karierze, co dodatkowo zbiegło się w czasie z poważnymi problemami zdrowotnymi Tamii.
To szczera, wnikliwa i pełna błyskotliwych refleksji autobiografia, w której Hill relacjonuje również najważniejsze wydarzenia, które miały miejsce po zakończeniu przez niego kariery, między innymi przyjęcie do Galerii Sław czy pracę w roli współwłaściciela Atlanta Hawks oraz dyrektora reprezentacji USA. W najtrudniejszych momentach Hill szukał u innych inspirujących opowieści o pokonywaniu przeszkód. Teraz, dzięki tej książce, odwdzięczył się tym samym.
Autobiografia Granta Hilla jest dostępna na https://bit.ly/hill-autobiografia