Steve Kerr jest jedną z tych postaci, którą szanuje każdy fan koszykówki. Najpierw jako zawodnik zdobył pięć tytułów mistrzowskich, a dziś jako trener może pojawić się kolejnymi czterema pierścieniami mistrzowskimi. W dzieciństwie przeżył jednak ogromną tragedię.
Obecny szkoleniowiec Golden State Warriors to syn amerykańskiego arabisty Malcolma Kerra i urodził się w Bejrucie, a college ukończył w Kairze. W przeciwieństwie do wielu koszykarzy z lat 90’, Kerr wychowywał się w bardzo dobrej i zamożnej rodzinie, która stawiała na edukację.
W 1984 roku w jego życiu wydarzyła się ogromna tragedia, która zmieniła całe jego życie. Między innymi o tym opowiada Scott Howard-Cooper w książce „Steve Kerr. Od Chicago Bulls do Golden State Warriors. Życie wojownika”. Szkoleniowiec zeszłorocznych mistrzów to w NBA jeden z największych zwolenników ograniczenia dostępu do broni i orędownik ruchu Black Lives Matter.
Książkę znajdziesz tutaj: KLIKNIJ
Fragment książki „Steve Kerr. Od Chicago Bulls do Golden State Warriors. Życie wojownika”:
„Możliwość obejrzenia debiutu syna była nie tylko okazją, by spędzić wyjątkowe chwile w rodzinnym gronie, ale przede wszystkim dawała szansę na szczególnie potrzebne im wytchnienie od codziennego zagrożenia. Do Ann i Malcolma zaczęło docierać, że ich życie znajduje się w niebezpieczeństwie, dlatego małżeństwo poważnie rozważało powrót do Kalifornii. Państwa Kerrów coraz bardziej martwiło, że wychowują Andrew w otoczeniu, w którym może kolekcjonować łuski po nabojach i odłamki bomb po ostatnich zbrojnych starciach. Bezpieczeństwo Malcolma, prominentnego obywatela amerykańskiego w kraju, który poluje na Amerykanów, stanowiło częsty temat jego rozmów z żoną. Ale rektor AUB wciąż szczycił się tym, że jest dostępny dla studentów i całej kadry naukowej, dlatego nie chciał, by krępowała go obecność ochroniarzy.
Słynący ze szczerości oraz czerstwego poczucia humoru Malcolm tłumaczył, że nie ma sensu, żeby przydzielano mu do joggingu kogoś, kto nie będzie w stanie złapać oddechu i dotrzymać mu kroku. W liście do Susie i Johna pisał, że jego główny ochroniarz, zastępca dyrektora ochrony kampusu, to miły gość: „Po miasteczku chodzą różne zbiry, ale czuję się trochę bezpieczniej, bo wiem, że wszędzie mi towarzyszy”. Mimo to Malcolm korzystał z jego usług rzadko, głównie z obawy, że będzie musiał płacić mężczyźnie za nadgodziny. W końcu ojciec Steve’a zdecydował się całkowicie zrezygnować z ochrony
Później okazało się, że jako jeden z głównych ekspertów amerykańskiej dyplomacji do spraw świata arabskiego Malcolm stał się celem do zlikwidowania: „Cała ta instytucja powinna zostać zniszczona”. Po dwóch zsynchronizowanych atakach na bazy wojskowe władze uczelni ze względu na rosnące zagrożenie podjęły pod koniec 1983 roku decyzję o zatrudnieniu żołnierzy i przydzieleniu rektorowi całodobowej ochrony. Ann i Malcolm byli oczywiście niezadowoleni z perspektywy utraty prywatności, ale instytucja potrzebowała trochę czasu, żeby wdrożyć plan w życie.
W ponury ranek 18 stycznia Malcolm w towarzystwie szofera, ale bez ochroniarza, pojechał do banku, a następnie około dziewiątej rano wrócił na kampus. Zatrzymał się na chwilę, żeby porozmawiać z jednym z pracowników, po czym już sam wszedł do College Hall, głównego budynku administracyjnego. Przeszedł przez tętniący życiem dziedziniec, gdzie studenci zapisywali się na rozpoczynające się w lutym zajęcia semestru wiosennego, po czym wsiadł do windy, którą miał pojechać na drugie piętro, do swego gabinetu. Szło za nim dwóch mężczyzn.
W jednej ręce Malcolm trzymał teczkę, w drugiej parasol. Wysiadł z windy, minął schody i skierował się korytarzem do gabinetu. Na miejscu czekał na niego dziekan. „Już idzie” – powiedziała do dziekana sekretarka Kerra, po czym spojrzała w dół.
Całkiem prawdopodobne, że Malcolm nawet nie zauważył dwóch zamachowców, którzy mogli jechać razem z nim windą albo – jak uważała Ann – wyłonić się z klatki schodowej. A może zaczaili się na niego w innej części korytarza? Jeden z mężczyzn, uzbrojony w pistolet z tłumikiem, strzelił Kerrowi dwa razy w głowę. Kiedy sekretarka spojrzała znowu w górę, zobaczyła jedynie plecy uciekających zabójców. Udało się ustalić tylko tyle, że jeden z uciekinierów miał na sobie niebieskie dżinsy i skórzaną kurtkę, a w ręce trzymał zapinaną na zamek teczkę. Zresztą napastnicy mogli dość łatwo wtopić się w tłum studentów oczekujących na zapisy na dziedzińcu, a stamtąd wyjść przez jedną z czterech bram, które prowadziły do miasta, zanim policja i żołnierze armii libańskiej, uzbrojeni w karabiny automatyczne M-16, zdążyli odciąć im drogę ucieczki i rozpocząć przeszukania wszystkich budynków w kampusie.
Po jednych ze swoich ostatnich zajęć z angielskiego dla drugiego roku studiów Ann czekała na przyjaciółkę przy głównej bramie. Miały razem pójść do sklepu, by kupić tkaniny do dekoracji Marquand House. Lekko mżyło. Wartownik zaproponował Ann, żeby schroniła się przed deszczem w jego budce, ale grzecznie odmówiła i powiedziała, że woli poczekać na zewnątrz. Kilka minut później ten sam strażnik wrócił, ale tym razem złapał ją mocno za rękę i prawie siłą wyprowadził z bramy. Powiedział jej po arabsku, że coś wydarzyło się w gabinecie dziekana.
Popędziła tam i wbiegła po schodach na korytarz. Zobaczyła męża kilka kroków od windy, twarzą do ziemi, przed nim leżały teczka i parasol. Z głowy płynęła mu krew. Od razu zrozumiała, że Malcolm nie żyje, a zawiezienie go do szpitala nic nie pomoże.
Zespół medyków pracował desperacko, żeby przenieść jego długie, szczupłe ciało na nosze. Z głowy wciąż sączyła mu się krew. W końcu wyszedł dziekan szkoły medycznej i oficjalnie potwierdził to, czego domyśliła się już wcześniej: Malcolm Kerr zmarł w wieku 52 lat w kampusie, na którym przez 40 lat nauczali jego rodzice, tam, gdzie się urodził i praktycznie wychował, gdzie zakochał się w studentce trzeciego roku, Ann Zwicker, i gdzie urodziło się ich czworo dzieci. W tej straszliwej chwili poczuła mimowolnie absurdalną chęć, żeby z całych sił wgryźć się w uchwyt od parasola.
***
Po kilku godzinach od tragedii Ann znalazła w końcu w sobie siłę, żeby zapisać swoje myśli w pamiętniku. Jej słowa przepełnione były udręką i rozpaczą: „Dzisiaj wszystko się skończyło: wszystkie cele, które osiągnęliśmy, i wszystkie marzenia, które mieliśmy nadzieję zrealizować. Nie umiem wyobrazić sobie życia bez Malcolma. Myśleliśmy, że nigdy do czegoś takiego nie dojdzie; mogliśmy mieć mnóstwo problemów, ale nigdy nie przypuszczaliśmy, że spotka nas taka tragedia. Byliśmy tacy szczęśliwi, że mogliśmy robić to, co kochamy. (…) Wydaje mi się, że słyszę Malcolma wchodzącego po schodach. W domu jest mnóstwo ludzi, ciągle ktoś przeszkadza. Nie jestem w stanie skupić się na pisaniu”.
Steve mówił, że do tamtej chwili jego życie było nieprzeniknione. „Złe rzeczy przytrafiały się innym ludziom. Myślałem, że mnie omijają, podobnie jak moją rodzinę”. Wszystko się zmieniło, kiedy około trzeciej nad ranem Vahe Simonian, zastępca rektora AUB, który pomagał Ann nawiązać połączenie między Bejrutem a Tucson, zadzwonił z Nowego Jorku do Arizony. Przyjaciel rodziny chciał dopilnować, żeby Steve dowiedział się o tragedii od kogoś życzliwego, a nie z mediów, i próbował być delikatny.
– Nie wiem, jak mam ci to przekazać… – powiedział. – Strzelano do twojego ojca.
– Dostał w rękę? W nogę? Nic mu się nie stało? – zapytał od razu Steve, reagując dokładnie tak samo jak Andrew w Bejrucie.
Nastąpiła długa pauza.
– Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem – odparł Simonian
Kerr wybiegł w szoku ze swojego akademika Babcock i w histerii wypadł na ulicę. Był wstrząśnięty, zagubiony i desperacko potrzebował pocieszenia w miejscu, gdzie przecież z nikim się jeszcze nawet nie zaprzyjaźnił. Pobiegł do pokoju jednego z kolegów z drużyny, zaczął walić w drzwi, a gdy ten, na wpół śpiący, otworzył mu drzwi, znajdujący się wciąż w histerii Steve zaczął wrzeszczeć z rozpaczy. Obaj wyszli na ulicę i w środku nocy usiedli na krawężniku w nowym, mrocznym świecie Kerra.
Zdruzgotany po otrzymaniu najgorszej wiadomości w życiu Steve musiał bez żadnego wsparcia poradzić sobie z traumą. Miał 18 lat i był sam – tak przynajmniej uważał. Nawiązał pewne relacje z innymi studentami, zwłaszcza z tymi, którzy grali w koszykówkę. Nic nie wskazywało na to, żeby tęsknił za domem. Rozumiał, że powinien być wdzięczny losowi za to, że jest w Arizonie, bo niekoniecznie na to zasługiwał. Ale to nie zmieniało faktu, że spędził tu dotąd tylko kilka miesięcy.
A teraz jego ojciec zginął – tak nagle i w tak okropny sposób. Jego matka i młodszy brat byli w Bejrucie, starszy brat w Kairze, a siostra i szwagier na przedmieściach Tajpej. „Miałam swoje wzloty i upadki w Tajwanie – mówi Susan. – Ale to Steve mógł czuć się naprawdę samotny, a przecież wciąż jeszcze był dzieckiem. Trudno sobie wprost wyobrazić, co przeżywał, kiedy otrzymał tę informację w środku nocy, będąc sam w pokoju”.
Olson też żałuje, że ktoś nie przekazał tej strasznej wiadomości najpierw trenerom, żeby któryś z nich mógł być przy Stevie, kiedy ten dowiedział się o tragedii. Asystent Scott Thompson, zaalarmowany przez jednego z fanów Arizony, który usłyszał tę informację w radiu, pognał do Babcock i znalazł Kerra siedzącego samotnie i bez ruchu na łóżku. Ann w końcu połączyła się ze Steve’em w jego pokoju i po głosie syna od razu rozpoznała, że ktoś już mu powiedział.
Około piątej rano Thompson zabrał Kerra do czynnej całą dobę knajpy, gdzie rozmawiali przez kilka godzin. Blisko 25 lat później Steve zastanawiał się głośno: „Moi koledzy z drużyny do dzisiaj są moimi najlepszymi przyjaciółmi. Nigdy nie zapomnę trenera, Bobbi i wszystkich innych, których tam poznałem. Zawsze będę im wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobili, i za to, kim dla mnie są”.
***
Jordan mówi, że dopiero podczas play-offów, dwa i pół roku po pojawieniu się Kerra w Chicago i 14 miesięcy po tym, kiedy zostali kolegami z drużyny, uświadomił sobie, w jak tragiczny sposób jego historia jest powiązana z historią Kerra. Choć Michael uważał, że wie wszystko o koszykówce i koszykarzach z NBA, to nie zdawał sobie sprawy z tragedii, jaka spotkała rodzinę Kerra. W 1978 roku z broni palnej został zastrzelony ojciec innego zawodnika Bulls, Pete’a Myersa, a Scott Williams, kolejny gracz ekipy z Chicago, stracił oboje rodziców po tak zwanym samobójstwie rozszerzonym. Jordan był w szoku, kiedy dowiedział się o tych tragicznych zdarzeniach od Ricka Telandera, felietonisty „Chicago Sun-Timesa”. „Nie miałem o tym pojęcia. Wiedziałem, że Steve jest blisko z matką, ale nie miałem pojęcia, co się stało z jego ojcem. Nigdy o tym nie mówił, a ja nie pytałem”.
Podczas przerwy w meczach z Knicks w drugiej rundzie Jordan zaczął się zastanawiać nad swoim życiem. „Jestem pewien, że Steve czuje się tak jak ja. Kiedy tracisz autorytet, który może ci pomóc w podejmowaniu decyzji dotyczących twojej rodziny, musisz żyć z tym, co dostałeś od ojca przed śmiercią. Różnica polega na tym, że ja miałem ojca do 32. roku życia. Byłem już dorosłym facetem, z wytyczoną ścieżką życia. A on uczył się wtedy chyba w liceum i musiał jeszcze dorosnąć. Często myślę o ojcu. Czasami przed meczem zastanawiam się, czy powinienem być od początku agresywny, czy pasywny. Tata zawsze mówił: »Pokaż, że jesteś liderem. Bądź agresywny«”.
Zdaje się, że nigdy już nie rozmawiali na temat tamtego incydentu na treningu. Choć powszechnie wiadomo, że po bijatyce Kerr zyskał ogromny szacunek ze strony Jordana, a Steve zawsze wypowiadał się na temat Michaela z ogromnym respektem, to byli raczej partnerami biznesowymi niż kumplami. Poza kwestiami zawodowymi – meczami, treningami, wyjazdami – żyli w osobnych wszechświatach. Kerr przyjeżdżał na mecze w Chicago komunikacją miejską, a Jordan często skracał sobie drogę do miasta, przekraczając prędkość na autostradzie, a na wypadek, gdyby zatrzymała go drogówka, miał pod ręką podpisane piłki do koszykówki i bilety na mecze Bulls. Michael od siedmiu lat nie latał samolotami rejsowymi. Skarżył się, że jest więźniem własnej sławy i nie może przejść się na plażę, bo zaraz otoczyliby go kibice i zaczęli nagabywać.
Obaj marzyli o studiach na UCLA, ale nie przeszli sita rekrutacyjnego, nie zostali nawet zaproszeni na zwiedzanie kampusu, choć pochodzącego z Wilmington w Karolinie Północnej Michaela uznawano za ogromny talent. Gdyby im się udało, mogliby przynajmniej na rok być kolegami z drużyny uniwersyteckiej w Los Angeles, razem z Reggiem Millerem, o ile Jordan zostałby na uczelni tak długo jak w North Carolina i zgłosił się do draftu po trzecim roku gry. Poza tym jednak niewiele ich łączyło – jeden był tylko godnym zaufania rzemieślnikiem, drugi zaś nie mógł wyjść na ulicę Chicago, bo natychmiast rozpętałoby się piekło. Ale Kerr przyznawał, że zawodnicy Bulls mogli nawiązać z Jordanem jedynie relację natury zawodowej.