Choć wygląda na to, że Julius Randle uniknął poważniejszej kontuzji, to jednak jego upadek w końcówce czwartej kwarty – przy dawno rozstrzygniętym już na korzyść Cleveland Cavaliers wyniku – mógł spowodować szybsze bicie serce kibiców New York Knicks.
Do końca poszedł w tej akcji za rywalem Jarrett Allen, który być może odrobinę przesadził – tak przynajmniej uznali sędziowie, według których środkowy Cavs zasłużył na przewinienie niesportowe. Randle mocno odczuł upadek na plecy i na jego twarzy długo widać było grymas bólu. Lider nowojorskiego zespołu trafił jeszcze przysługujący mu rzut wolny, a potem opuścił parkiet i udał się prosto do szatni.
Jeszcze w trakcie transmisji Reggie Miller zaczął zastanawiać się, dlaczego Randle był w ogóle na parkiecie, podczas gdy wynik meczu dawno był już rozstrzygnięty na korzyść Cavaliers. – Ta akcja dokładnie pokazała, dlaczego mówię, że starterzy powinni siedzieć już na ławce – oznajmił komentator TNT, wracając pamięcią do 2012 roku i kontuzji Derricka Rose’a, której ówczesny lider Chicago Bulls doznał w tzw. garbage-time.
Co łączy obie te sytuacje? Postać trenera Toma Thibodeau. Szkoleniowiec Knicks po spotkaniu tłumaczył, że chciał, aby Randle – który po ponad dwóch tygodniach przerwy spowodowanej kontuzją kostki pod koniec sezonu zasadniczego wrócił do gry na pierwsze starcie przeciw Cavaliers – złapał trochę więcej rytmu. Thibs chciał ponoć ściągnąć swojego gracza z parkietu kilka akcji wcześniej, lecz sam Randle miał prosić o to, by mógł zostać, co potwierdził na konferencji pomeczowej.
28-latek chciał w ten sposób popracować trochę nad meczową kondycją po dwóch tygodniach absencji, natomiast cała ta sytuacja pokazała, że nie jest to gra warta świeczki i nie ma co ryzykować zdrowia. Poobijany Randle w rozmowie z dziennikarzami stwierdził, że czuje się dobrze i będzie gotów na starcie numer trzy pierwszej rundy fazy play-off NBA przeciwko Cavs. Dojdzie do niego w Nowym Jorku w nocy z piątku na sobotę o godz. 2:30 czasu polskiego.